czwartek, 29 marca 2018

Great Ocean Road - Spotkanie z Oceanem Indyjskim



Droga stanowa B100 znana powszechnie jako Great Ocean Road rozciąga się na odcinku 243 kilometrów na południowowschodnim wybrzeżu Australii. Droga zaczyna sie w miejscowości Torquay i kończy sie w miejscowości Allansford, nieopodal miasta Warrnambool, które tego dnia stało sie celem naszej podroży. Na tablicy pod symbolicznym łukiem Grat Ocean Road widnieje co prawda informacja, że współcześnie trasa rozciąga się aż do miejscowości Nelson leżącej na zachód od Warrnambool, ale każda mapa tej drogi kończy sie właśnie tam gdzie dziś zmierzamy. To właśnie Warrnambool powszechnie uznaje się za koniec Great Ocean Road i tego się dziś trzymajmy. Sama trasa została zbudowana rękami żołnierzy wracających z pierwszej wojny światowej w latach 1919-1932. W założeniach droga miała ożywić okoliczny ruch, dać krajowi najpiękniejszą autostradę, zająć weteranów jakimś konstruktywnym zajęciem i stać sie za razem  hołdem złożonym tym, którzy z wojny nie wrócili. Ponoć do dzisiaj ta część drogi B100 zwana Great ocean Road jest największym na świecie pomnikiem ofiar wojny. W prace przy niej zaangażowanych było ponad trzy tysiące weteranów pracujących klasycznymi metodami przy pomocy łopat, kilofów, taczek. Droga oddawana była etapami. odcinek Eastern View do Lorne oddano w roku 1922, a w listopadzie 1932 otwarty został odcinek drogi między miastami Lorne i Apollo Bay. W jego oficjalnym otwarciu uczestniczył ówczesny gubernator, porucznik Wiktorii William Irvine, który prowadził ceremonię w pobliżu znajdującego się w Lorne pubu Great Pacific Hotel. Niedługo potem droga została uznana za największy na świecie pomnik wojenny. W tym samym czasie w wydawanym w Melbourne dzienniku „The Age” pojawił się komentarz – „W obliczu niemal nieprzezwyciężonych sprzeczności, Great Ocean Road przeistoczył się z marzenia lub, jak wielu mówiło, „dzikiego projektu”, w konkretny fakt” (za wiki). Ojciec całego przedsięwzięca Howard Hitchcock nie doczekał ukończenia swego dzieła. Zmarł przed całkowitym ukończeniem budowy. Jako wyraz uznania, podczas ceremonii otwarcia jego samochód jechał drogą za autem gubernatora. Przy drodze, w pobliżu góry Mount Defiance, niedaleko miasta Lorne, znajduje się dzisiaj miejsce pamięci poświęcone Hitchcockowi, który wciąż jest nazywany Ojcem tej Drogi. Howard Hitchcock był prezesem prywatnego przedsiębiorstwa o nazwie Great Ocean Road Trust. Firma powołana została w celu sfinansowania budowy drogi, posiadała budżet uzyskany poprzez prywatne donacje oraz dzięki zaciągniętym pożyczkom. Budżet ten posłużył do sfinansowania całości prac. Do czasu spłacenia pożyczek za przejazd Great Ocean Road pobierano opłaty od kierowców. Po spłaceniu kredytów droga została podarowana stanowi.   

Great Ocean Road w okolicach Bells Beach

Przy samej trasie znajdują sie takie atrakcje jak Park Narodowy Great Otway,  London Arch, Loch Ard Gorge czy 12 Apostołów. Ze względu na walory krajobrazowe i liczne punkty widokowe mijane po drodze, trasa Great Ocean Road od roku 2011 znajduje się na liście  Australian National Heritage stając się jednym z symboli Australii odwiedzanym co rocznie przez około 6 milionów turystów.  Będąc w Melbourne trudno sobie było odmówić odwiedzenia takiej atrakcji.

W drodze do Great Ocean Road


W związku z tym, że Great ocean Road to klasyczny kawałek asfaltu tak samo jak Highway number 1 w Califorinii czy Adriatyka na wybrzeżu chorwackim, początkowo z Czarkiem zakładaliśmy przejechanie tej trasy na motorach. Jednak organizację wyjazdu rozpoczęliśmy na tyle późno, że pierwszego stycznia (w dniu kiedy wyruszaliśmy w podróż) w całym Melbourne do wynajęcie pozostał tylko jeden motor a wszystkie inne wypożyczalnie zamknęły się już na świąteczną przerwę. Co mnie nieco zdziwiło, na samym Great Ocean Road wcale jednak nie spotkaliśmy zbyt dużo motorów! Gdzie one wszystkie zatem są? Ja na całej trasie naliczyłem ich może z dziesięć? 
Nie ma jednak co narzekać, plan trzeba dostosowywać (lub pozowlić mu się dopasować) na bieżąco. W trasę wyruszyliśmy jednym pojazdem (co było dużo łaskawsze dla naszych portfeli) i to pojazdem dla tej części świata bardzo charakterystycznym. Na skutek zamieszania na lotnisku w Melbourne (o czym wspominałem wcześniej) otrzymaliśmy upgrade naszej oferty rentalowej i tak oto zamiast w Toyocie Camry a przez chwilę nawet Corolli (o losie!) siedzieliśmy całą ekipą w prawie nowym Holdenie SV6. Dla Australii Holden jest już niestety przeszłością (o tym kiedy indziej), ale też jeszcze powszechnie obecnym symbolem krajowej motoryzacji... Przejechanie Great Ocean Road Holdenem (zachowując skalę) można chyba porównać do przejazdu Route 66 Fordem Mustangiem (czyt. Ford Mastenk, - w tym wypadku kocham tą amerykańską wymowę - prawie słyszę teksański akcent ;-)  
Holden SV6 i...

  
Od Great Ocean Road nie oczekiwałem niczego wielkiego i chyba to pozwoliło mi cieszyć się tym miejscem. Na parę lokalizacji jednak miałem już oko wcześniej, na kilka dopiero w podróży zwróciłem uwagę. Oto one:

Torquay – Klasyczna miejscowość surferska. To tu  zaczyna się Great Ocean Road.  To stąd pochodzi jedna z branżowych marek Rip Curl. To tutaj w finałowej scenie przybywa młody Keanu Reeves w filmie Point Break. Dla mnie jest to film tak samo klasyczny jak “The Lost Boys” i dlatego tak jak Santa Cruz (filmowa Santa Carla z "The Lost Boys") dopisałem to miejsce kiedyś do listy “do odwiedzenia”. Tutaj pierwszy raz stoję nad brzegiem Oceanu Indyjskiego.

27 lat temu nawet nie śmiałem marzyć...


Bells Beach – właściwie tutaj kończy sie ucieczka Patricka Swayze przed Keanu Reevesem we wspomnianym wyżej filmie. To tutaj w finałowej scenie pada deszcz, to tutaj odbywa się bójka na plaży, to tutaj młodym Keanu targają dylematy, to tutaj Patrick Swayze wychodzi samotnie w Ocean by spotkać swoje przeznaczenie. Scena klasyczna jak pierwsza Molesta (czy jakoś tak ;-)). Mimo, że przygotowałem się przed wyjazdem, nie byłem w stanie rozpoznać miejsca które zapamiętałem z filmu. Spotkałem natomiast przypadkowego surfera, którego rozpytałem na okoliczność filmu pod tytułem “Point Break” i mimo tego, że facet nie wyglądał na takiego, który ten film pamiętał z czasów debiutu na VHS zarzekał się, że wie o który film mi chodzi i potwierdził, że jest to właśnie ta plaża, której szukałem. Chciałbym, żeby tak było, ale Bells Beach w rzeczywistości zagrała plaża Indain Beach w Oregonie (US) Co ciekawe kiedyś byłem jakieś 10 kilometrów od tej plaży, gdybym tylko wiedział :-) P.s. Dzisiejsza konfrtontacja w Google maps potwierdziła - to jednak Oregon. Wróćmy do Australii, na górze przy schodach na kamieniu wyryto napis „Respect the Ocean”. W pełni się z tym zgadzam. Schodzę jeszcze na dół, żeby się z Oceanem przywitać. Ostatni z Wielkich :-) 


Bells Beach - kadr z filmu Point Break (1991)
 

Ayers Inlet – w miejscowości tej znajduje sie latarnia morska oryginalnie nazywana Eagles Nest Point (z ang. Miejsce Gniazda Orła-chyba tak to trzeba tłumaczyć?). Latarnię wybudowano w 1891 roku i służy ona do dziś. Wokół latarni rozciągają się ładne widoki a na wybrzeżu klifowym nad Oceanem wiszą okazałe domy kilkunastu szczęśliwców. Sielaneczka, warto odwiedzić.


Dwunastu Apostołów – (ang. The Twelve Apostles) – grupa naturalnie powstałych kolumn skalnych stojących w morzu, tuż przy brzegu nieopodal miejscowości Port Campbell, przy drodze Great Ocean Road. Kolumny powstały w wyniku erozji, mają różną grubość i wysokość. Wbrew temu co sugeruje nazwa, kolumn wcale nie jest dwanaście. Obecnie do składu Apostolskiego wliczanych jest osiem skal. Ciągły proces erozji powoduje, że kolumny skalne są cały czas podmywane, część z nich uległa już zawaleniu. 2 lipca 2005 około godziny 9.00 rano czasu lokalnego na oczach wielu turystów zawaliła się jedna z kolumn mająca prawie 50 metrów wysokości, pozostawiając 8 stojących kolumn. 25 września 2009 zawaliła się kolejna kolumna, jednak jak później sprostowano, nie był to jeden z Apostołów. Pewnikiem Judasz jakiś…
Majestatyczność tej formacji (i moim zdaniem w jakimś stopniu jej biblijna nazwa) powoduje, że jest to jedną z najczęściej odwiedzanych i fotografowanych atrakcji turystycznych w Australii.



London Arch – pierwotnie nazywany London Bridge. Formacja skalna w pobliżu miejscowości Port Campbell znajdująca sie przy drodze Great Ocean Road. Obecnie formacja jest wyspą z podcięciem w kształcie łuku, która omywana jest intensywnie przez wody Oceanu Indyjskiego. Pierwotnie London Arch był połączony z lądem kładką skalną, która jedna uległa zawaleniu i tak nazwa Bridge (z ang. Most) straciła sens i zamieniła się w Arch (z ang. łuk). 


Apollo Bay - W miejscowości tej pojawiła sie na chwilę szansa odbycia dalszej podróży czerwonym Ferrari 458 Italia. Siedząc w knajpie widziałem za oknem jak Czarek, który niepostrzeżenie opuścił towarzystwo przymierza się właśnie do rumaka z Maranello. Przyznam, ze bałem się nieco o los prawowitego właściciela samochodu, jednak jak się okazało wszystko odbyło sie pokojowo. Czarek uznał jednak, że samochód nie ma Iosfixów i wszyscy wróciliśmy do Holdena. W Apollo Bay warto zatrzymać się na Fish & Chips serwowany w jednej z lokalnych knajp. Nie przepadam za tym przysmakiem jakoś szczególnie, ale kawałek ryby w panierce z frytkami i pokrojona cytryna serwowane nonszalancko w szarej folii pakowej zaczynają mi powoli smakować. Smak to też kwestia miejsca i chwili.  

 Loch Ard Gorge - ciekawy przesmyk znajdujący się zaledwie 3 minuty drogi samochodem na zachód od dwunastu apostołów. Tutaj w 1 878roku rozbił się statek o nazwie Loch Ard.



Loch Ard Gorge

Na Great Ocean Road polecam przeznaczyć dwa dni i wybrać nocleg w Port Campbell lub Warrnambool. Moim zdaniem między Port Campbell a Warrnambool nie ma nic co można uznać za wyjątkowe, więc jeśli nie czujecie potrzeby możecie sobie odpuścić ten odcinek. Ja natomiast polecam pojechać do końca ponieważ w lokalnej knajpce o nazwie Simon’s Watrefront z widokiem na Ocean zjadłem jedno z najlepszych śniadań poza domem jakie zapamiętam. Benedicts eggs – mistrzowska klasyka. Jeśli nie macie dwóch dni polecam jazdę drogą B100 do Port Campbell i powrót w nocy do Melbourne autostradą A1. Załapiecie się na większość atrakcji oprócz benedyktyńskich jajek… :-)

 W Warrnambool w okolicach plaży Logan's Beach można od lipca do sierpnia obserwować przepływające wieloryby
A przez cały rok zjeść dobrze w Simon's Waterfront
 Z widokiem na Ocean
 Krótki przekaz numer 1 z Warrnambool
Krótki przekaz numer 2 z Warrnambool
 
Oraz krótki przepis na Benedyktyński Jajka dla tych, którzy lubią eksperymentować.

-         + Tost
-         + Boczek
-         + Dwa jajka po wiedeńsku
-         + Sos holenderski

Resztę wydedukujcie ze zdjęcia.




I takim właśnie benedyktyńskim jajeczkiem świątecznie się ze wszystkimi czytającymi ten post dziś dzielę.

Pozdrawiamy

środa, 21 marca 2018

Yarra Valley - okolice Melbourne

Niecałą godzinę drogi na wschód od Melbourne znajduje się bardzo ciekawa okolica nazwana tak samo jak rzeka przepływająca przez sam środek tego australijskiego miasta. Dolina Yarra to miejsce, w którym można miło spędzić dzień, weekend, życie... Okolica oferuje światu wysokiej jakości winnice, przy których jak satelity wyrastają klimatyczne lokale serwujące lokalną produkcję i gdzieś zupełnie przy okazji sielskie krajobrazy. Mała stolica hedonizmu na wschodnim wybrzeżu Australii...

Jeden z punktów widokowych w Dolinie Yarry

Dolina Yarra jak pewnie potwierdziliby znawcy i jak dumnie twierdzą okoliczni producenci, jest uznawana za jeden z najlepszych na świecie regionów uprawy winorośli. Yarra kojarzy mi się trochę z Doliną Napa czy Sonoma w Californii. Miło ulokowana, mała enklawa do produkcja wina w sielankowej oprawie zielonych winnic, pagórków i przyjemnej architektury. Warto spędzić tu weekend pukając od jednej do drugiej winnicznej bramy... W regionie jest ich ponad osiemdziesiąt, więc jest w czym wybierać... Każda z winnic serwuje swoje (zapewne) doskonałe produkty w ramach degustacji a dla szukających pełnej rozpusty w przeważającej większości winnic menu rozszerzono o potrawy serwowane przez pierwszorzędne restauracje oferujące świeże, regionalne produkty. Coś o tym wiemy, ponieważ załapaliśmy się na małą próbkę lokalnej kuchni (bomba!). Gdybyście chcieli tu zostać dłużej, okolica oferuje wysokiej klasy zakwaterowaniem i ogólnie atmosferę premium splendoru (tutaj bezkarnie możecie założyć  Polo by RL i te śmieszne trzewiki na bose stopy, ale również dobrze pasują tutaj kalosze i flanelowe koszule )... Ja sam nie wiem czy do tego wszystkiego pasuję, ale jeden weekend na pewno warto tutaj zostać :-)

Wyobrażam sobie, że rejon między Konstancinem a Warką lub Puławami a Kazimierzem Dolnym mógłby kiedyś być taką naszą lokalną Doliną Yarry, gdyby tylko globalne ocieplenie zrobiło to co od niego obecnie oczekują naukowcy i do czego przekonują rożnej maści politycy a zakaz handlu w niedziele skierował zainteresowania Polaków w nieco innym niż zakupowym kierunku. Jeśli nie zamierzacie wybierać się do Yarry w najbliższym czasie, polecam nie tak odległe od naszej południowej granicy Morawy. Będzie taniej i równie miło (A może nawet milej :-)) ponieważ co sam mogę potwierdzić-tamtejszy Pils (ok, i Riesling) jest rzeczywiście pierwszorzędny.



Yarra Vally - Chocolaterie


Puffing Billy z Belgrove (Sapiący Billy z Belgrove)

Lokalną atrakcją (na której ostatni kurs się nie załapaliśmy) jest przejażdżka pociągiem ciągniętym przez historyczny parowóz. Nie powiem Wam czy warto z niej skorzystać, jednak zdjęcia okolicy przez którą przejeżdża pociąg podpowiadają, że warto...


Pozdrawiamy  

środa, 14 marca 2018

Brighton Bathing Boxes - kolorowe spotkanie w zatoce Port Phillip

Brighton Bathing Boxes (budki kąpielowe na plaży w Brighton) to 82 drewniane domki utrzymane w stylu wiktoriańskim ulokowane nad samym brzegiem Oceanu około 12 km od ścisłego centrum Melbourne. Ich atrakcyjność polega na tym, że pomimo upływu lat (ponad stu), zachowały swój wiktoriański charakter (drewnianą konstrukcję i detal), a do tego każdy z domków pomalowany jest w wyróżniający je sposób. Miejsce fajne do odwiedzenia mimo, że plaża jeśli przymierzyć ją do standardów Sydneyskich raczej nie zachwyca. Przypomina mi jedną z miejskich plaż Gdyni (Orłowo..?) lub Gdańska, ale uważajcie - dziś nie jesteśmy w Trójmieście czy nad Pacyfikiem... Dziś jesteśmy u bram Oceanu Indyjskiego :-) I choć to tylko zatoka (Port Phillip), to czuć już w oddali jego obecność. Tego mi brakowało, na ten moment czekałem...


sobota, 10 marca 2018

Melbourne Olympic Park i Kings Domain Parklands



Taaak, oczywiście, że spłyciłem temat Melbourne w ostatnim poście. Atrakcje tego miasta to coś więcej niż nie tylko kawiarnie, winda i graffiti na ścianach. Jest tutaj Swanston Street, State Library of Victoria, Town Hall, Flinders Street Station, Queen Victoria Market, Royal Exhibition Building, Old Melbourne Gaol i wiele więcej...Tym miejscom jednak nie poświęciliśmy zbyt wiele czasu.
Trudno mi natomiast podsumować to wszystko co w Melbourne widziałem.

Chinatown jest dokładnie takie samo jak wszędzie indziej. Kolorowe, zatłoczone i brudne. Nie robi mnie już ta klimatyka. Może dlatego, że poznałem takie Chinatwons lepiej niż okazjonalny klient knajpki z plastikowym obrusem i złotym kotem machającym łapką.
Architektura centrum Melbourne to chyba największe rozczarowanie. Nie widziałem nic co mnie szczególnie zainteresowało. Jest to miks architektury wiktoriańskiej (ok, ładnej) ze sporą domieszką postmodernizmu lat dziewięćdziesiątych i początku wieku. Jeśli chodzi o etap wiktoriański Sydney wcale nie musi się niczego wstydzić. Jeśli chodzi o ten rozdział z końca ostatniego wieku to te eksperymenty chyba lepiej wychodziły w Europie… Nieco krzykliwa (o tym zaraz) estetyka, która chyba nie obroni się przed upływającym czasem. 
Fitzroy jako dzielnica "z klimatem" to dla mnie po prostu substandard znajdujący się zbyt blisko centrum miasta (czego nigdy nie powiedziałbym o Pradze). Budynki, z których większość dobiegła już kresu swojej technicznej przydatności przypominają bardziej upadłe przedmieścia Detroit, z których jacyś sprytni macherzy od real estate chcą wyciągnąć jeszcze spore pieniądze na rzekomym artystycznym mirze. Nie wiem czym mierzy sie artystyczność tej dzielnicy, ale chyba nie faktycznymi dokonaniami… Compton miałoby w tej materii znacznie więcej do powiedzenia. Przypuszczam, że nawet dziś jadąc jego ulicami nie tylko usłyszałbym gangsta rap, ale także pewnie odgłosy ulicznej strzelaniny. Podobnie chodząc po Brooklynie nie musiałbym się specjalnie wysilać by usłyszeć nowojorski rap Notoriousa Big, Jay-Z czy Bustha Rhymes. Będąc w Berlinie prędzej czy później poczułbym (choć nie mój) klimat techno. W Bristol z kolei dopadłby mnie Trip hop, acid jazz i downtempo. Podobnie mam z Wiedniem, Hamburgiem, Warszawą... W Melbourne słyszałem tylko zbyt głośne aborygeńskie dźwięki bez żadnego kontekstu puszczane przez ławeczki w parku. O poranku zdecydowanie niszczyły spokój miejsc, w których były zainstalowane. To odnośnie kwestii wcześniej wspomnianej krzykliwości (malej) architektury w sensie dosłownym. Ok., nie da się ukryć… o artystycznej stronie Melbourne nie wiem nic i może bezpieczniej będzie dla mnie, gdy ten rozdział uznamy za zamknięty.
Co się zaś tyczy dzielnicy włoskiej, to tej z kolei pewnie nawet byśmy nie zauważyli, gdyby nam jej nie zakomunikowano. Ale zakomunikowano, więc zjedliśmy pizzę w najstarszej pizzerii na kontynencie i na tym właśnie kończą się nasze z nią wspomnienia. 
Woda... dla mnie warunek konieczny istnienia miasta (nadal nie rozumiem Łodzi). Na szczęście w Melbourne występuje woda w formie niezbyt wielkiej rzeki o wdzięcznej nazwie Yarra, ale naprawdę trudno ją porównywać (jakkolwiek ładną) z zatoką Port Jackson. Ocean? Nie mogę powiedzieć zbyt wiele, o tym co nieco wkrótce.
Umówmy się, Melbourne jest fajny miastem, ale albo nie poznałem go jeszcze za dobrze albo zbyt dużo od niego oczekiwałem.
Jedyną wyraźną przewagą Melbourne nad Sydney na dziś dzień zdaje się dla mnie być Australian Open i F1 w Albert Park (Czarek twierdzi też, że sklep Harley był też nieco lepszy niż ten w Sydney). Jeśli zastanowić się nad tym, po której stronie się opowiem: Sydney czy Melburne? To odpowiem bez zastanowienia. Na Australian Open i F1, podobnie jak do Krakowa na Zakrzówek czy na Kazimierz mogę wyskoczyć w weekend…
W Melbourne natomiast bez wątpienia podobały mi się parki... Olimpijski, w którym za kilka dnia rozpocznie się Australian Open (znów retrospekcje) oraz grupa parków pod wspólną nazwą Kings Domain. I to zdjęcia (które niestety nie są najlepszym dokumentem) z wizyt w tych miejscach właśnie dzisiaj Wam prezentuję.