środa, 30 sierpnia 2017

Ocalić Syriusza

Jest taki charakterystyczny budynek w samym centrum miasta. Stoi trochę na uboczu w centralnym porcie Circular Quay. Jest trochę wyższy i trochę inny niż typowa zabudowa ekskluzywnej dzielnicy The Rocks. Budynek w większości jest opuszczony mimo relatywnie młodego wieku. Niech Was jednak nie zmyli ten opis. To ubocze portu to tak naprawdę creme de la creme atrakcyjnych adresów tej części miasta. Budynek jest bez wątpienia ciekawym reprezentantem niezbyt dobrze dziś odbieranego nurtu w architekturze. O budynkach w tym stylu raczej częściej można powiedzieć, że są interesujące niż piękne. Z całą jednak pewnością można o nich powiedzieć, że nie pozostają niezauważone. Jedną z naczelnych doktryn tej szkoły była bowiem ekspresja formy, twardość i surowość kształtów a nawet swego rodzaju brutalizm... Stąd też nazwa samej epoki. Geneza słowa pochodzi od francuskiego słowa "brut" - surowy. Surowy jak forma, surowy jak beton, który stał się znakiem rozpoznawczym brutalizmu. Brutalizm był eksperymentem socjalno - technologicznym, który jak się dzisiaj wydaje, poległ na obu tych frontach. Komunalny budynek Syriusz jest tego doskonałym przykładem. Z jednej strony (tej socjalnej), widać to po ilości opuszczonych lokali. Z 79-ciu pierwotnie wybudowanych, obecnie zajmowane są tylko trzy. Z drugiej, budynek szczególnie w pochmurne dni sprawia wrażenie nieco ponurego. To głównie z powodu zastosowanych materiałów konstrukcyjnych. Surowy beton, który szczególnie w wilgotnych klimatach starzeje się niezbyt elegancko raczej nie sprawia wrażenia przytulnego budulca. Dzieje się tak, gdy na żelbecie pojawiają się zacieki, które powodują jego korozję a w konsekwencji degradację, spękania a w skrajnych przypadkach porost mchem i czarnienie materiału. Stąd powszechny odbiór tego typu budynków, jako nieprzyjemny, zimny, odpychający i czasem nieludzki. Dochodzi do tego jeszcze koszt eksploatacji takich obiektów. Wśród szerokiej gamy galanterii budowlanej, beton nie jest z pewnością najlepszym materiałem izolacyjnym. Syriusz padł więc ofiarą koalicji pewnych czynników wśród, których należałoby wymienić: eksperyment architektoniczny, nieubłagany rachunek ekonomiczny i swoją własną, doskonałą lokalizację, o której wspomniałem na początku. Budynek jest obecnie przedmiotem debaty publicznej i trochę mniej publicznej rozgrywki, w której stawką jest działka o numerach 36-50 Cumberland Street.
Ostatnimi czasy zarząd miasta odmówił wpisania budynku na listę dziedzictwa kulturowego mając w planach sprzedanie działki pod prywatną inwestycję. Wpisanie budynku na listę obiektów objętych ochroną konserwatorską dla potencjalnego inwestora oznacza same problemy. W konsekwencji skutkuje to spadkiem realnej wartości nieruchomości na rynku. Dla miasta oznacza to mniejszy wpływ ze sprzedaży (wyliczono, że chodzi o około 70mln dolarów australijskich). Sąd zajmujący się sprawą sprzedaży budynku uznał, że miasto podjęło decyzję z naruszeniem procedur. Co prawda decyzja sądu nie oznacza automatycznego wpisania budynku na listę dziedzictwa, ale znacznie komplikuje zakusy miasta i inwestorów. Z tego co ostatnio czytałem w gazecie, miasto po wyroku sądu nie zamierza się jednak poddawać... Cała ta sytuacja jako żywo przypomniała mi, że żyjemy w globalnej wiosce... W Polsce też swego czasu toczono batalię o brutalistyczne kielichy dworca kolejowego Katowice. Moim zdaniem, w tym przypadku uzyskano zadowalający kompromis. Zbudowano nową galerię (która estetyka moim zdaniem nie przetrwa swoich czasów) i zachowano ciekawy symbol minionej epoki w architekturze. Niektóre z brutalistycznych realizacji naprawdę lubię. A te kielichy i Syriusz mają swój urok.  

Zachęcam do obejrzenia albumu poniżej. Budynek jak myślę nie przetrwa próby czasu i naporu gotówki, wkrótce może zniknąć z panoramy miasta.



Ciekawostka: Na ostatnim piętrze budynku, od strony opery co noc rozświetla się neon z napisem SOS. Pod spodem (czego raczej nie zobaczycie gołym okiem) widnieje napis "Save Millers Point". Instalacja ta została wykonana w jednym z trzech zajmowanych mieszkań (z 79ciu w całym budynku). W tym właśnie mieszkaniu z widokiem wartym miliony dolarów (nie przesadzam), mieszka... niewidoma emerytka. Przyznam, że jest coś abstrakcyjnego w koncepcji opuszczonego budynku stojącego na jednej z najdroższych działek na całym kontynencie, na szczycie którego mieszka niewidoma emerytka puszczająca w świat sygnał SOS.

Warto zapamiętać to, o czym dyskutuje się w przestrzeni publicznej w końcówce roku 2017. Trzeba doceniać czasy, w których jest miejsce na takie rozważania... Może niewidoma emerytka z góry dostrzega jednak coś więcej?
S . . . O - - - S . . .

sobota, 26 sierpnia 2017

Rose Bay - f*ck Rose Bay

O Rose Bay nie napisałbym ani jednego słowa. Ale ze względu na pewien salon, który się tam znajduje napiszę kilka zdań. Jest to miejsce które dla mnie nie wyróżnia się niczym ciekawym. Owszem ma dostęp do wody i jest siedzibą jedynego lotniska wodnego w całym mieście. Jak mi kiedyś przejdzie niechęć do tego miejsca to może coś więcej o nim napiszę. Przyznam szczerze, że wiązałem z tą dzielnicą pewne nadzieje. To Tutaj mieszka premier Australii - Malcolm Turnbull. Dzielnica ma generalnie dobrą opinię. Towarzystwo i nazwa wydawałoby się zobowiązuje. Tymczasem moje doświadczenie z tym miejscem jest zupełnie odwrotne. Najpierw prom, który najszybciej dowozi na miejsce ucieka nam przed nosem na 3 minuty przed planowanym odjazdem. Potem spotkanie z zestresowaną wariatką na plaży w Rose Bay, która jest chyba najsmutniejszą osobą w całej Australii. Klimat się udziela. W środku całej wyprawy maleńka plaża, która mimo ciekawej nazwy nie oferuje nic specjalnego. To trochę jak ze współczesnym kinem polskim... Na koniec pechowy powrót. Najpierw Odjazd autobusu powrotnego sprzed nosa, potem drugi nie zatrzymuje się w ogóle na przystanku ze względu na przepełnienie, trzeci po pół godziny zabiera nas w niecodziennym ścisku do domu. Ze względu na aurę (nieco pochmurno) i obecność szkoły windserfingu, Rose Bay przypomniało mi Jastarnię. Nie będę zatem nic więcej pisał, kto był ten wie. Ze względu na ilość dziwaków, których tego dnia spotkaliśmy - prowincjonalne miasteczko amerykańskie, w którym szybko orientujesz się, że nie chcesz zatrzymać się dłużej niż tego naprawdę potrzebujesz. Jedyną ciekawostką (poza wspomnianym lotniskiem), która przyciągnęła moją uwagę był salon fryzjerski. Dokładnie taki jak lubię. Za szybą kilka starych fryzjerskich przyborów, brzytwa, pędzel, nożyczki a do tego skórzana piłka futbolowa, kaszkiet i jakieś inne drobnostki. Wiedziony instynktem, wszedłem do salonu z miejsca. W środku bez pretensji, nie ma postarzanych sztucznie mebli, modnych logotypów ani wystroju z hipster katalogu. Po prostu salon z klimatem, taki jak widziałem na drugiej ulicy w San Francisco i potem w Madrycie, taki jak mam w Warszawie. Szybki look po lokalu i uśmiecham się do siebie. Na ścianach kilka plakatów legend boksu (w oczy rzuca mi się od razu klasyczne zdjęcie Cassius Claya), jest też chyba sam Żelazny Majki. Szef lokalu, wyglądający jak były soldati jednej z delegatur sycylijskiego syndykatu, od razu wita mnie pytaniem.
- Podoba Ci się tutaj?
- Jasne - odpowiadam patrząc na zdjęcia bokserów.
- Oldschool - rzuca zaczepnie
- lubię oldschool - odpowiadam przyjaźnie przenosząc uśmiech w jego stronę
- Premier Australii się tu strzyże - pokazuje ręką wycinek z gazety, który zdaje się jego słowa potwierdzać.
- Będę drugą znaną osobą, która się tu strzyże - odpowiadam bez namysłu...

Przez chwilę przygląda mi się uważnie, akcent zdradza, że nie jestem stąd i być może przez chwilę naprawdę próbuje połączyć moją twarz z jakimś znanym nazwiskiem...

Umawiamy się na strzyżenie i wychodzimy, szef żegna nas zza witryny. Dzień strzyżenia się zbliża, trzeba będzie pojechać do Rose Bay, ale co tam... fuck Rose Bay, dla samego salonu warto.

 Czuję, że to będzie kolejne legendarne miejsce na mojej osobistej liście elitarnych zakładów fryzjerskich. Solidne rzemiosło to mój fetysz...




piątek, 18 sierpnia 2017

Śniadanie na dachu północnego Sydney

Mamy takich znajomych, którzy lubią eksperymentować w kuchni. Do tego twierdzą, że gotowanie ich uspokaja. Mają na tym polu niemałe doświadczenie. Podobnie jak my lubią dobre jedzenie i jak my nie gardzą dobrym winem oraz towarzystwem. Oto nastał jeden dzień relaksu. Nim na dobre ruszymy eksplorować północne plaże, trzeba się zregenerować. Każdy podszedł do tego zagadnienia na swój sposób...



P.S. Ciekawostka, w pólnocnym Sydney bez względu na koniunktury przystanek Woodstok jest zawsze



Fenksmejts

sobota, 12 sierpnia 2017

Dee Why i Blue Fish Point Diving - czas zejść pod wodę

W moim przypadku pomysł o nurkowaniu w Australii jest tak samo stary jak cała moja przygoda z nurkowaniem. Jeszcze trzy lata temu napisałem koledze z Melbourne, że kto wie może dane mi będzie zanurkować kiedyś na antypodach? W gruncie rzeczy obawiałem się, że pomysł ten osiągnie pełnoletniość bo lista nurkowych miejsc do odwiedzenia jest cały czas długa (a właściwie coraz dłuższa). Szczęśliwie jednak pomysł ten urzeczywistnił się w ten weekend. Nurkowałem w Oceanie, z łodzi, razem z ekipą Manly Diving Center. Odwiedziliśmy dwa miejsca nurkowe: Dee Why Wide i Q point przy Blue Fish point. Z ciekawych rzeczy, które nie zdażyły mi się do tej pory wcześniej to spotkanie z rekinami (Port Jackson Skarks), które zarejestrowałem na dwóch filmikach.



Powiem Wam coś więcej o dumie z Polski, o której pisałem Wam w Powstańczym poście. 10 lat temu nurkując na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych nurek z Polski był co najwyżej egzotyczną ciekawostką. Pytano mnie o to czy w Polsce się w ogóle nurkuje, czy woda nadaje się do kąpieli, pytano o wódkę i kiełbasę. To jest na długą metę smutne. Dziś wszystkie osoby, które nurkowały ze mną w sucharach miały na sobie produkty marki SANTI. I to jest zasadnicza różnica! Dziś każdy poważny nurek wie, że w Polsce nie tylko się nurkuje, ale także produkuje najlepsze suche skafandry na świecie. Patrząc na miejsce z którego jako kraj startowaliśmy 28 lat temu, nie mogę nie być dumny.

Pozdrawiam,

środa, 9 sierpnia 2017

Balmain East Ferry Wharf

Pamiętacie jak opowiadałem Wam o nocnym CBD? Wspomniałem Wam wtedy o dzielnicy Balmain, o której nic nie wiedziałem. Dzisiaj się tam wybrałem...

Widok z Balmain East Ferry Wharf na Przystań (pierwszy plan), Północne Sydney (drugi plan po lewej) i Harbour Bridge (drugi plan po prawej)

Widok z Balmain East Ferry Wharf na CBD i dzielnicę Barangaroo (te trzy wieżowce, o których już Wam mówiłem).

Dzielnica ta wygląda na bardzo miłą przestrzeń do życia. Oferuje kapitalny widok na miasto, lokalne sklepiki, klimatyczne budynki i uliczki oraz sporo zieleni... Tutaj odbyłem swoją pierwszą jazdę samochodem z kierownicą po prawej stronie :-) To dla Europejczyka jedyne poważne dziwactwo jakie ma do zaoferowania Sydney. Do reszty szybciutko przywykniecie :-)

sobota, 5 sierpnia 2017

Chinese garden i Darling harbour

Galeria zdjęć przedstawia ogród chiński, niewielki kawałek zatoki Darling i południową część dzielnicy biznesowej CBD. Sporą część zdjęć zarezerwowała sobie osobliwa modelka spotkana w chińskim ogrodzie. Wygrzewając się w sobotnich promieniach jesiennego słońca pozwoliła sobie zrobić kilka zdjęć...skorzystałem. Ogród odwiedziliśmy w dniu urodzin Buddy, który tutaj celebruje się 8 maja. Były imprezy, mnisi i prezentacja dorobku chińskiej kultury. Ogrody są jej elementem. W założeniach poprzez swój minimalizm i harmonię kompozycji mają zapewniać przestrzeń sprzyjającą wyciszeniu i kontemplacji. Mimo bezpośredniego sąsiedztwa centrum miasta, rzeczywiście ją oferują.

Są to jedne z pierwszych ujęć zrobionych zaraz po przybyciu do Sydney. Retrospekcje, znów wracamy na południową stronę zatoki.


wtorek, 1 sierpnia 2017

Śpijcie spokojnie. Gdziekolwiek jesteśmy - pamiętamy...


Mam przeczucie graniczące z pewnością, że byłbym jedną z pierwszych cywilnych ofiar, gdyby przyszło mi żyć w Warszawie roku Pańskiego 1944. Jestem dozgonnie wdzięczny Wszystkim tym, którzy oddali swoje życie za Wolną Polskę. Czuję się w obowiązku by na co dzień przyczyniać się do jej rozwoju. Jestem dumny ze swojego kraju i w takich dniach jak ten...chcę być w domu...chcę być w Warszawie.

Czuwaj!