piątek, 28 lipca 2017

Z Milsons do McMahons Point + Luna Park (North Sydney)

Po raz pierwszy zabieram Was na drugi brzeg zatoki. Niezbyt daleko, zaraz za most. Na spacer po miejscach takich jak Millsons Point, McMahons Point, Luna Park (o którym pisałem w jednym z pierwszych postów). Wszystkie te miejsca leżą nad Zatoką Lawendową (Lavenders Bay). Jest to dobre miejsce na niedzielny spacer. Bardzo dobre miejsce do robienia zdjęć centrum miasta (niestety mnie przerosło), świetne do mieszkania z widokiem na miasto i jedno z najlepszych do oglądania sylwestrowego pokazu sztucznych ogni. Niestety, żeby móc podziwiać takie widoki musisz być właścicielem jednego z tych piekielnie drogich domów lub przyjechać tu z namiotem ostatniego dnia roku, bardzo wcześnie rano... Na godzinkę przed (jak myślałem to zrobić) to już nie ma o czym marzyć ;-)

W zimowy weekend miejsce nie przeraża zbytnim natłokiem a i tak przedstawia szeroki wachlarz swoich możliwości. W jednym końcu zatoki zakochani w Bradfield Park mówią sakramentalne "TAK" z widokiem na miasto, most i operę. Po drugiej stronie mostu, w tym samym czasie, za 7 dolarów można popływać na olimpijskim basenie. Dwieście metrów dalej poszukujących odpustowej rozrywki gości Luna Park, żeglarzy przyjmuje malownicze cumowisko a spragnionych jak morskie latarnie przyciągają okoliczne lokale. Szukających zacisznego miejsca do posiedzenia i pogapienia się w zatokę też to miejsce nie zostawi samym sobie. Tak jak pewnego kierowcy autobusu, który w przerwie między kursami kontempluje sobie właśnie widok jaki możecie zobaczyć na jednych z ostatnich zdjęć. Każdemu wedle potrzeb...


 Plan sytuacyjny - Lavender Bay

P.S. Kierowca okazał się dosyć kontaktowym człowiekiem. Oddał autobus "w opiekę" Brunkowi a mi po krótkiej konwersacji na temat Bońka i chyba Lewandowskiego (nie pamiętam), czyli po ogólnym "rozpoznaniu pola" powiedział, że lubi Polskę, Czechy i wyczułem, że chodzi mu ogólnie o Państwa środka Europy dość arogancko do dziś nazywane przez anglosasów Europą wschodnią. Każdy kto zna geografię kontynentu na poziomie podstawowym wie, że epitet ten nie opisuje bynajmniej lokalizacji geograficznej państw naszego regionu... Skąd ta sympatia do kraju z drugiego końca świata pomyślałem? Nie czekałem długo na odpowiedź. Kierowca Dodał po chwili, że do jego ojczyzny (Fiji), podobnie jak do Polski nie przyjedzie żaden islamski terrorysta. Wiesz, u nas był kanibalizm, my ich po prostu byśmy zjedli :-) o jacy jesteśmy głodni! Mówił to śmiejąc się serdecznie od ucha do ucha, masując się przy tym po dosyć pojemnym brzuchu. My też byliśmy głodni, więc kierowca zaproponował nam, że zabierze nas autobusem (za darmo) na tanie jedzenie w górę miasta. Ale od tego momentu nic nie działo się już wedle planu :-)
 

niedziela, 23 lipca 2017

USS Bonhomme Richard

Przy okazji ostatniego posta wspominałem Wam o ciekawym porcie, który znajduje się zaraz za Royal Botanic Garden. Będąc tam ostatnio, moją uwagę zwrócił na siebie pokaźnych rozmiarów okręt desantowy, na pokładzie którego aż roiło się od różnego rodzaju militarnych utensyliów. Były tam dwusilnikowe helikoptery transportowe typu CH-46 Sea Knight, samoloty pionowego startu typu McDonnell Douglas AV-8B Harrier oraz helikopery typu ASW (służące do zwalczania łodzi podwodnych-to sprawdziłem w necie ;-) ). Nieco bardziej wnikliwy obserwator zorientuje się w miarę szybko, że okręt nie należy do australijskiej marynarki wojennej (te wszędobylskie napisy US Marines)... Pytanie tylko co robi amerykański okręt wojenny w australijskim porcie? Otóż odpowiedź nie jest też żadną tajemnicą. Na wodach Pacyfiku co dwa lata odbywają się bowiem ćwiczenia wojsk koalicji (głównie Ameryka, Australia, ale też Nowa Zelandia i Japonia) pod nazwą Talisman Saber. W języku wojskowych ćwiczenia te mają podtrzymać gotowości i interoperacyjność sił koalicji. W tym roku ćwiczenia miały jednak wyjątkowy rozmach, ponieważ były największymi ćwiczeniami desantowymi od czasów drugiej wojny światowej. We wspólnych manewrach na wodach Pacyfiku brało w sumie udział około 33 tysięcy żołnierzy. Żeby Wam tą liczbę jakoś zobrazować trzeba by powiedzieć, że jest to mniej więcej cała liczba wojska australijskiego i nieco tylko mniej niż liczba etatowych obrońców Rzeczypospolitej Polskiej. Żeby Was tą liczbą nieco przerazić powiem, że całe Wojsko Polskie gotowe bronić naszych granic można spokojnie usadzić na Stadionie Narodowym w Warszawie. Nie o tym tu teraz jednak mowa, już wracam do tematu.
Wyjątkowy charakter tegorocznych ćwiczeń w kilku prostych słowach podsumowało Dowództwo Amerykańskich Sił Wojskowych na Pacyfiku (USPACOM) ustami Admirał Harry Harris'a, który na pokładzie USS Bonhomme Richard powiedział: "Cieszę się z przesłania jakie TS2017 niesie naszym przyjaciołom, sojusznikom, partnerom i... potencjalnym wrogom." Była to odpowiedź Admirała na pytanie o to jak Chiny mogą odebrać tegoroczne manewry na niespotykaną dotąd skalę?

Tak proszę Was, na plecach Opery w Sydney i letniego kina w Royal Botanic Garden działa także teatr. Taki trochę teatr działań quasi-wojennych. A jeśli do tego śledzicie repertuar tego teatru możecie się zastanowić o co w tym wszystkim chodzi? Dwa tygodnie wcześniej bowiem, w tym samym porcie, na tej samej scenie występowały dwie fregaty rakietowe pod chińską banderą. Wtedy to inny Admirał (vice) Tim Barrett mówił w wywiadzie z pełnym przekonaniem o "obustronnym zrozumieniu, wzajemnej przejrzystości i budowie zaufania".
  
Przyznaję, że mało rozumiem z języka polityki, języka tysiąca znaczeń, przemilczeń i podtekstów. Rozumiem natomiast potęgę amerykańskiej armii. Ta przemawia do mnie za każdym razem kiedy się z nią spotykam. Nie inaczej jest z USS Bonhomme Richard.

Jako ciekawostkę powiem Wam, że dokładnie ten USS Bonhomme Richard występował w jednym z filmów o tematyce militarnej, do którego lubię czasami wracać. Chodzi o nakręcony w roku 2012 film pod tytułem "Act of Valor". Co prawda nie jest to "Helikopter w ogniu" czy "The hurt locker", ale jego atrakcyjność polega na tym, że jest to w miarę aktualny przegląd współczesnego pola walki a w samym filmie występują czynni operatorzy oddziałów Navy SEALS i SWCC. Jeśli chcecie zobaczyć jak ten okręt wygląda w pełnej krasie, polecam sceny z 40. i 48. minuty wspomnianego filmu. Dla entuzjastów facebookowy profil statku - taki znak czasów :-) 
Poniżej mała galeria zdjęć.





piątek, 21 lipca 2017

Royal Botanic Garden


Jeśli jakimś cudem znalazłeś się w Sydney, to na pewno prędzej czy później dotrzesz do Cirular Quey, czyli do portu (czyt. Sirkular Ki). Jeśli jesteś już w porcie to nie ma cudów, na pewno dotrzesz pod Operę. Tego po prostu nie da się nie zrobić będąc w Sydney. Jeśli jesteś już pod Operą, jesteś już jednocześnie w Royal Botanic Garden. Opera jest bowiem jedną z z bram do tej 30 hektarowej oazy zieleni, która od 201 lat niezmiennie okupuje ten drogocenny kawałek miasta. Developerzy płaczą i płacą za niebotycznie drogie parcele wykrojone na coraz mniejszych działkach w centralnej dzielnicy biznesowej, której Royal Botanic Garden jest częścią. Pewnie, gdyby mogli zabudowali by ten kawałek ziemi, coraz wyższymi wieżowcami, ale czy wtedy byłoby to nadal równie atrakcyjne miasto? Śmiem wątpić. Sydney ma bowiem szczęście, że ma taki park w samym swoim centrum. A sam park ma szczęście posiadać wszystko to czego potrzebuje dobry ogród miejski. Są duże przestrzenie z zielenią, jest woda, jest na dodatek woda w postaci zatoki, jest świetny widok na biznesowe centrum miasta, jest w końcu widok na Operę i Harbor Bridge. Są tu różnego rodzaju egzotyczne rośliny, ptaki i...pająki, które faktycznie da się zobaczyć zwisające sobie z pajęczyn w jednej z części ogrodu. Jest to bardzo dobre miejsce na sobotnio-niedzielny relaks. Docenisz je szczególnie wtedy, kiedy zmęczy Cię już tłum turystów ze smartfonami na kijkach robiący kacze dziubki do ekranów telefonów pod operą i w porcie. Niestety samego parku nie znam jeszcze zbyt dobrze, więc opisać mogę go tylko bardzo ogólnie. W każdym bądź razie gdzieś to już widziałem. Skala w każdym przypadku jest inna, ale to wszystko przypomina mi o Ogrodzie Saskim, o parku Retiro i Central Parku, których mimo centralnych lokalizacji nikt nie myśli jakoś zabudowywać.

Plan Ogrodu Botanicznego. Na lewym cypelku zatoki znajduje się Sydney Opera House, na prawym punkt widokowy z widowiskową ścianą kamienną (chyba z piaskowca), za którą jest wejście do innego ciekawego portu (o tym wkrótce).

Królewski Ogród Botaniczny otwarty jest przez cały rok, zawsze ktoś tu biegnie, ktoś czyta książkę, ktoś spaceruje, ktoś piknikuje na trawie. W sezonie można załapać się też na różne atrakcje, np. w postaci kina letniego z widokiem na SOH, ale i bez tego jest to dosyć popularne miejsce. W zeszłym roku (na 200 lecie Ogrodu), Royal Botanic Garden odwiedziło ponad 3 mln ludzi. My też lubimy tam czasem się pokręcić, więc w tym roku liczba odwiedzin może przez to być nieco większa... :-)
  

sobota, 15 lipca 2017

Sydney Opera House - Overall view

Oczywiście, że można było drugiego dnia po przylocie wrzucić parę zdjęć na bloga i dodać podpis - Sydney Opera House - witamy w Australii. Byłoby to jednak krzywdzące dla samego budynku. SOH jest bowiem ikoną, jest wielkim osiągnięciem inżynierskim swoich czasów, jest sercem zatoki, miasta, a także chyba kraju odkąd w 2007 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kiedy pierwszy raz spotkałem się oko w oko z tym budynkiem nie byłem rozczarowany. Jest świetny - to nie ulega wątpliwości tak samo jak to, że według wszelkich teorii zarządzania, projekt ten jest spektakularnym pomnikiem wielkiej porażki inwestycyjnej. Od samego początku zaczęło się źle. Wbrew regulaminowi konkursu architektonicznego ogłoszonego w 1957 roku, spośród ponad 220 zgłoszonych projektów wybrano projekt duńskiego architekta Jorn Utzona, którego koncepcja opierała się na bardzo ogólnym szkicu i nie przedstawiała szczegółowych rozwiązań technicznych. Projekt jednak komuś się spodobał i tak zaczęły się kłopoty ;-)
 
 Jeden ze szkiców koncecyjnych Utzona

Szybko zorientowano się, że zwycięska koncepcja łupin niejasno określona przez samego architekta nastręcza bardzo wielu kłopotów konstrukcyjnych. W roku 1957 do zespołu projektowego dołączyło londyńskie biuro projektowe Ove Arup & Partners, założone nomen omen przez...filozofa o duńskim rodowodzie. Tak zaczęła się dziewięcioletnia przygoda Arupa z Utzonem, której efektem jest kilka pionierskich rozwiązań inżyniersko-architektonicznych nie stosowanych do tej pory w budownictwie na tą skalę. Lata 1958-1962 to liczne spotkania projektowe w Danii i w Londynie, podczas których poszukiwano optymalnych kształtów dla zaproponowanych krzywizn, jak również rozwiązań konstrukcyjnych pozwalających wykonać budynek w ramach dostępnych współcześnie technologii. Droga do ostatecznej formy była długa.

Rysunek powyżej przedstawia  podsumowanie studium Arupa na temat poszukiwania kształtów dla konstrukcji dachu między rokiem 1957-1963.
Poszukiwanie formy wg Utzona - tak powstawała ikona.
Poszukiwanie kształtu wg Rafaela Moneo - młodego pracownika firmy Utzon Hellebaek

Zespołowi chodziło o uzyskanie odpowiedniego efektu wizualnego, ale także pewnej powtarzalności prefabrykowanych elementów konstrukcyjnych, tak aby uprościć model statyczny budynku i obniżyć jego koszty wybudowania. Były to czasy kalki, tuszu i desek kreślarskich (na które sam się jeszcze załapałem), ale już wtedy w modelach Arupa wprowadzano do projektowania metody komputerowe modelowania, które wspomagały zespół projektowych w poszukiwaniach ostatecznego kształtu. Mimo tego projekt łapał opóźnienia liczone w latach (sic!) i przekraczał pierwotnie zakładany budżet o wielokroć. Stało się to powodem wielu napięć w samym zespole a także przedmiotem różnorakiej krytyki ze strony opinii publicznej. Ostatecznie na skutek tych problemów, po trzech latach od zakładanego terminu oddania budynku, główny jego architekt Jorn Utzon wycofał z projektu ze stratą w postaci kar umownych ocenianą na 100 tysięcy dolarów. Arup kontynuował pracę, tym razem z zespołem młodych australijskich architektów z firmy Hall, Todd, Littlemore. Ostatecznie w tym składzie udało się doprowadzić projekt do końca. Budynek ukończono w roku 1973, czyli dziesięć lat po planowanym początkowo terminie i siedem lat po odejściu Utzona. Budżet projektu oceniany pierwotnie na 7 milionów australijskich dolarów zamknął się ostatecznie kwotą 102 mln dolarów. Jako przedsięwzięcie organizacyjne projekt okazał się klapą, komercyjnie został natomiast jedną z ikon światowej architektury, symbolem miasta i całego kraju. Z ciekawostek wyczytanych ostatnio na jednym z portali branżowych dowiedziałem, się że Utzon nigdy nie wrócił do Australii po 1966 roku i finalnie nie zobaczył swojego dzieła w pełnej krasie. W 2003 roku dostał za ten projekt nagrodę Pritzkera, moim zdaniem słusznie. Mimo początkowych niepowodzeń, obecnie budynek Opery jest tętniącym życiem centrum kulturalnym regionu, przez które co roku przewija się 1.2mln gości. Z moich obserwacji wynika, że jest to wspólny los bardzo wielu ikon architektury. Być może wspaniałe wizje pożerają swoich ojców po to, żeby móc błyszczeć ich światłem przez dekady/wieki? 


Budynek Opery w Sydney jest tym co najbardziej lubię w architekturze. Jest powoli, ale z wielką godnością starzejącym się znakiem swoich czasów, czasów które znacznie wyprzedził. Jeśli chodzi o klimat, architektura ta przypomina mi projekty Frank Lloyda Wrighta i co może wydać się dziwne, niektóre perełki budownictwa (głównie sakralnego) lat 80-tych w Polsce.


W pierwszym kontakcie uznałem, że SOH jest niezwykle wdzięcznym obiektem do fotografowania (co nieopatrznie wyznałem Ewie), ale szybko zrozumiałem, że nie jest wcale taki łatwy.
Zapraszam na pierwsze spotkanie z Ikoną.


P.s. Wszystkie załączone szkice i rysunki pochodzą z książki Sydney Opera House: World Heritage Nomination 2006, którą przeglądałem w bibliotece pracowniczej biura Arup Sydney. 

wtorek, 11 lipca 2017

Sydney Harbour sailing

Tak jak obiecałem przenosimy się na wody zatoki. Tego posta w zasadzie nie planowałem, ale jak pierwszy weekend lipca nie kojarzy mi się z zimą tak drugi miesiąc zimy nie kojarzy mi się z żaglami. Zatoka tej zimy kwitnie, ale jak to na antypodach...wszystko tutaj stoi na głowie :-) jak tu coś planować?


Na zdjęciach w zamieszczonej galerii widać oprócz kilku dorodnych łodzi także dzielnicę centralną Sydney widzianą z poziomu wody. Gdzieś pod koniec galerii zobaczycie także małą latarenkę morską wskazującą podróżnikom wejście do zatoki i wielką bramę otwierającą samą zatokę na Ocean. O bramie tej pisałem nie tak dawno w poście o Watsons Bay. Na przedostatnim zdjęciu widać dwa skrzydła tej bramy: klifowy North head (po lewej stronie) i nieco bardziej spokojny (pozornie) South head z latarnią w Watsons Bay.

Kto żyw i ciekaw - zapraszam na pokład!

niedziela, 9 lipca 2017

Technikalia - chcę zobaczyć więcej niż mogę zobaczyć z okien...

W tym tygodniu zamknął się chyba jeden z ostatnich etapów naszego przybywania na antypody.
W czwartek, koło południa dotarła do nas skrzynia, do której w kwietniu w Polsce włożyliśmy kilka zabawek moich, Bruna i Ewy :-)

Sprzęt już jest w ruchu, ponieważ jak mówi stare nurkowe porzekadło "nie gadamy-nurkujemy!" No i faktycznie nie gadamy...

Z tymi zabawkami zawsze jest trochę więcej kłopotów niż z walizkami nadawanymi nawet na transatlantycki lot. To już drugi raz przeprawiamy się przez Ocean, dawniej był to Atlantyk, teraz jest to Ocean Indyjski i Spokojny. Z samym procesem związane jest trochę więcej stresu, także trochę zabawnych historii. Gdzieś w tle jest też z niepokojem wyczekiwanie na finał, bowiem potencjalna lista wydatków związana z transportem i cłem nie jest nigdy do końca znana. To trochę taki poker, w którym jedna strona gra znaczonymi kartami a druga blefuje, że nie ma drugiej talii pod stołem. Ale kupuję to ponieważ jak mówi moje ulubione przysłowie, kto nie ryzykuje ten ryzykuje nawet więcej ;-)  A więc nie gadamy, płacimy, żeby móc nurkować, strzelać, jeździć, skakać, pływać :-)


Jak już mówiłem jest to symboliczne wydarzenie ponieważ zamyka pierwszy rozdział naszego przybywania tutaj... Do tego dorzucam pierwsze poważne wydarzenie na niwie zawodowej (wydanie projektu), które miało miejsce w ostatni piątek. I chyba najważniejsze, przeprowadziliśmy się do naszego nieco bardziej stałego (jak to brzmi :-)) miejsca zamieszkania. Jest spokojnie, zielono i miło, ale nieco dalej od Oceanu. To się naprawi. 

 To nasz nowy tymczasowy korytarz
a to nasz nowy tymczasowy salon, więcej zobaczycie jak tu do nas przyjedziecie :-)

Używając terminologii bokserskiej - zakończyła się pierwsza runda. Runda, w której przeciwnicy trzymali się raczej w dystansie badając się z rzadka pojedynczymi ciosami, które w większości trafiały na szczelną gardę przeciwnika. Im bliżej końcowego gongu tym z większa swobodą przeciwnicy pozwalali sobie na niezbyt liczne wymiany ciosów... Kilka z nich przecisnęło się być może nawet przez gardę, ale raczej nie zostawiło na zawodnikach istotnego śladu. W przerwie między rundami widać badawcze spojrzenia zawodników, którzy raczej wkrótce skończą z ringowym savoir-vivrem. To jeszcze być może za wczesny etap walki, może jeszcze nie w tej rundzie zobaczymy jak przeciwnicy odstawiają na bok ringowe szachy, ale jak to się mówi w wadze ciężkiej. Pilnuj się, bo możesz nie zapamiętać kiedy pozwoliłeś sobie na chwilę nieuwagi...

:-)

P.s. Dziękujemy Wojtkowi za pomoc z dwoma naszymi transportami.

środa, 5 lipca 2017

Plaże południowego Sydney - podsumowanie

Ostatnim postem zamknąłem na jakiś czas temat południowych plaż. Załączona poniżej mapka pokazuje geograficzną lokalizację opisanych do tej pory miejsc. Dodatkowo na mapie zaznaczyłem lokalizację Sydney Opera House, a także miejsca z którego robiłem nocne zdjęcia portu oraz obrys Central Business District, żeby dać Wam jako takie wyczucie sytuacyjne.

Ten pierwszy okres po przeprowadzce z Warszawy to przede wszystkim mieszkanie w CBD przy Operze a także przez okres tzw. przejściowy w jednej z legendarnych dzielnic Sydnej czyli Bondi. Kiedyś opisywałem Wam czym Bondi może być w oczach osoby, która bazuje na opiniach tubylców. Dzisiaj mogę już powiedzieć czym jest Bondi widziany moimi oczami. 

Bondi to Ocean tuż przed pracą, to powroty po pracy i spacery wzdłuż plaży z Brunem i Ewą. Bondi to soboty i niedziele zaczynane na miejskiej siłowni z widokiem na Wielki Błękit, to przedpołudnia spędzane na włóczeniu się lokalnymi uliczkami po lokalnych sklepikach i kanjpkach. Bondi to miejsce, którego klimat jest nie do podrobienia, to także plaże o których tutaj czytaliście w zasięgu dłuższego spaceru. To lokalne sklepiki głównie azjatyckie, ale też lokalne, koszerne i russians deli, który zatowarowany jest w większości polskimi produktami. Samo Bondi kojarzy mi się z dzielnicą Richmond, w której mieszkałem dekadę temu w San Francisco. Dzielnica mixów kulturowych głównie azjatycko-europejskich z osią w postaci głównej ulicy handlowej z mydłem i powidłem w  sklepikach z witrynami wgapionymi w główny trakt prowadzący z miasta prosto nad Ocean. Bondi to centrum nurkowe na wprost przystanku z przyjacielską ekipą i wielkim dywanikiem polskiej marki Santi na samym środku sklepu. Bondi to różnorodna kuchnia uliczna, to kafejki z ogródkami,  pięćdziesięcioletni surferzy, pierwsza (nasza) włoska pizza w mieści, burrito w lokalnej gastronomii z widokiem na Błękit. Na Bondi zawsze świeci Słońce, Bondi to beztroska, to widok na Ocean z kuchni. Bondi to także obowiązki związane z aktywnością fizyczną. Na Bondi o siódmej rano wcale nie jesteś rannym ptaszkiem, jesteś raczej mocno na wszystko już spóźniony. Idąc o siódmej rano na plażę mijasz po drodze ludzi wracających z porannej rozgrzewki. Bondi jest bowiem miejscem kultu przedstawicieli wszystkich współczesnych religii. Zaczynając od surferów i skaterów, joggerów poprzez yoga medytatorów, fitnesowców, triatlonowców, iron menów na aeroboxerach, streetworkoutowcach i trenerach personalnych kończąc. 

Bondi to także przyjacielska ekipa z Wellington Street i kilka odbytych z nią spontanicznych potyczek alkoholowych. Wellington to moja ulubiona ulica w Bondi, na której mieszkaliśmy w airBnB. Ulica ta ma lokalny klimat i kilka niezaprzeczalnych zalet, oto niektóre z nich:
- z Wellington do pracy zawsze miałem z górki
- z pracy na Wellington zawsze miałem z górki
- z jednej strony Wellington kończyła się moim ulubionym Oceanem Spokojnym 
- z drugiej zaś strony ulica kończyła się moim ulubionym sklepem Kenemys (a ja przecież nie lubię zakupów).

Sam sklep polubiłem od pierwszego wejrzenia (o czym nie omieszkałem powiedzieć szefowi tego lokalu). Na początku myślałem, że lubię go za prostotę przekazu. 2/3 sklepu to magazyn z alkoholem, pozostała część to na miarę moich cierpliwości skrojona spożywka. Potem przekonałem się, że w sklepie tym można także kupić czekoladę Ritter (moją ulubiona) za 2.45 dolara i czteropak piwa Asahi za 9.90 dolara. Nigdzie nie widziałem lepszej ceny w Sydney (potem odkryliśmy Aldi, ale to już inna historia). Jest tu także kilka polskich rarytasów takich jak czosnek marynowany, kapusta i ogórki kiszone Krakusa. W sklepie obok natomiast (we wspomnianym Russian Deli) można kupić cały asortyment firmy Wawel a także krówki z Milanówka i kiełbasę krakowską. O tym wiedzą już Ci, którzy mają ze mną kontatk na facebooku. Tak jakiś czas temu reklamowałem uroki dzielnicy Bondi na swoim FB profilu. Odzew świadczył, że też jak ja lubicie Bondi :-)

Bondi to jednak ponad wszystko surfing

Poranne spacery przed pracą


trochę wielkiego świata, który wpada na Ciebie kiedy spacerujesz sobie po plaży w środku tygodnia (ciekawe czy wiecie kim jest ta para? Ja dowiedziałem się na drugi dzień z lokalnej gazety).


i niezmienna , ale jednak wyczuwalna niechęć tubylców do tego miejsca... Moim zdaniem powody są przynajmniej  dwa. Na pewno jednym  z nich jest sezon letni, w którym wszędobylscy turyści zalewają wrzawą i ściskiem to sympatyczne skądinąd miejsce. Prawdopodobnie drugim powodem, o którym słyszałem tylko raz jest powszechny odbiór dzielnicy, która jeszcze nie tak dawno była uznawana za robotniczą... Bingo! To się coraz bardziej układa w całość .Chyba między innymi za to ją właśnie lubię. Nigdy nie ciągnęło mnie do prestiżowych dzielnic.

Jeśli tu kiedyś do nas przyjedziecie, Bondi będzie jednym z pierwszych miejsc, do których Was zabiorę. Także zapraszam :-) 

Uwaga: Do ostatniego postu o Watsons Bay dodałem zdanie puentę, bez którego moim zdaniem cały tekst nie miał sensu.

P.s. Niedługo z postami przenosimy się na wody zatoki i na drugą jej stronę.

Pozdro