wtorek, 27 czerwca 2017

Watsons Bay - najbardziej pólnocna z południowych plaż (zima)

Zatoka Watsons leży na końcu półwyspu South Head i bierze swoją nazwę od zacisznej zatoczki i małego portu osłoniętego od Oceanu malowniczym klifem. Watsons Bay jest właściwie jednym z dwóch skrzydeł bramy wjazdowej do Sydney. Brama ta jest szeroko i pięknie otwarta na Ocean. Samo posiedzenie i pogapienie się w jego wody wystarczy, żeby zapomnieć o tym wszystkim co na co dzień zaprząta nasze myśli. Drugim skrzydłem tej majestatycznej bramy jest półwysep Manly, o którym niedługo też pewnie usłyszycie kilka ciepłych słów. Ocean jest wszystkim co mógłbym mieć za oknem-nie mam co do tego wątpliwości. To też chyba jest jeden z powodów dla którego się ostatecznie tu znaleźliśmy, tak sobie kiedyś to obiecaliśmy. Jego potęga przynosi mi kompletny reset i w tym akurat momencie autentyczną chęć wskoczenia w jego lodowate wody. Pamiętam to uczucie z Kalifornii, Oregonu, Waszyngtonu, Cape Cod i Porto. Teraz bardzo chciałbym, żeby sprzęt nurkowy który pewnie w tym momencie jest gdzieś w Singapurze lub na środku Oceanu Indyjskiego już tu przybył.  Z Oceanem (a szczególnie Spokojnym) mam szczególną więź emocjonalną. Zamyślam się na chwilę... szkoda, że nie wszystkim już o tym miejscu opowiem.

Jeśli odwrócicie się na chwilę w kierunku miasta, przekonacie się, że z wielu miejsc zatoki Watson roztacza się także piękny widok na centralną dzielnicę Sydney i majestatyczny Harbour Bridge. Jest to jeden z najciekawszych widoków na miasto jakie do tej pory widziałem. Każdemu kto zamierza odwiedzić Sydney polecam to miejsce szczególnie, raczej nie będziecie zawiedzeni.  
Na Watsons Bay najłatwiej dostać się promem wprost z portu Circular Quay. Podróż nim trwa około pół godziny i sama w sobie jest wielką atrakcją. Podróż spokojnie opłacicie Opalem, polecam wybrać się tutaj w niedzielę, wtedy opłata za prom jest stała i wynosi 2.5 dolara za cały dzień co stanowi mniej niż połowę normalnych kosztów podróży tutaj. Po drodze jest Sydney Opera house, port marynarki wojennej, Clark i Shark Island orz urocza zatoka Rose Bay z portem dla samolotów wodnych. Po wyjściu z promu polecam (choć to niemal instynktowne) udać się spacerkiem w górę, to jedyna droga która prowadzi na brzeg klifu o nazwie Gap. Cała zabawa polega na tym, że Gap z daleka nie zdradza swojego majestatu i właściwie idąc tak sobie pod górkę nie wiecie właściwie na co się piszecie. Na końcu drogi czekać będzie na Was spektakularne urwisko z widokiem na Manly na North Head i Ocean Spokojny. Bajka. Kilka zdjęć z tego wspaniałego miejsca znajduje się w linku poniżej.


Watsons Bay to obszar głównie mieszkalny, dominuje zabudowa jednorodzinna. Ogólna liczba szczęściarzy, którzy tutaj mieszkają na co dzień jest jednak trzycyfrowa i to też wpływa pozytywnie na klimat tego miejsca. Na terenie półwyspu znajdują się liczne tereny rekreacyjne i plaże, w tym Camp Cove oraz legalna plaża nudystów położona w Lady Bay, z której widok na miasto jest chyba najlepszy. Automatycznie chce się robić zdjęcia, niestety widok aparatu w rękach budzi zrozumiałe reakcje plażowiczów. W okolicy znajdują się też restauracje, kawiarnie i hotel. Malowniczość ścieżki spacerowej wzdłuż wybrzeża z widokiem na Ocean sprawia, że zatoka Watsons jest jedną z popularnych atrakcji turystycznych Sydney. My (czego można nie wywnioskować ze zdjęć) byliśmy tutaj w drugim tygodniu tutejszej zimy - stąd nie narzekaliśmy na tłok. Miejsce o tej porze roku raczej urzekło nas swoją kameralnością. Na szczycie półwyspu znajduje się też latarnia morska,  baza szkoleniowa marynarki wojennej HMAS Watson, stanowisko strzeleckie małego kalibru (nigdy  nie używane do swoich podstawowych zadań) a także podstawa wyciągarki sieci przeciw łodziom podwodnym. O czym nie wiedziałem w momencie odwiedzania tego miejsca opowiem Wam dzisiaj. W czasie drugiej wojny światowej w sieć tą zaplatała się po nieudanej próbie dostania się do wód zatoki Sydney, japońska miniaturowa łódź podwodna. Podjęta przez kapitana statku próba wyplątania się z pułapki pogorszyła tylko i tak już niewesołe położenie nieszczęśników. W dwie godziny po wykryciu statku przez australijską straż przybrzeżną, kapitan japońskiej jednostki podjął decyzję o wysadzeniu statku wraz z całą załogą... O godzinie 10.27 grupa nieszczęśników dokonała w tym miejscu swego żywota - ot kolejny przykład bezsensu wojny a zarazem heroizmu jednostki...  Był to rok 1942.
Dziś po 75 latach od tamtego tragicznego zdarzenia jedyna sieć z jakiej bezskutecznie chcesz się tutaj wyplątać umownie nazywa się internetem, wojna kryzysem lub aneksją, każdy jej przejaw natomiast - kolejnym incydentem... dzisiaj wszystko jest wszystkim, aby tylko nie było tym czym faktycznie jest. 

Ocean na to wszystko pozostaje obojętny.

piątek, 23 czerwca 2017

Vivid 2017 - never say never :-)

Czy ja coś mówiłem w ostatnim poście o zakończeniu tematu Vivid Sydney?
Hahahaha, Vivid jest jak niespodziewane spotkanie z kumplami na mieście, jak tekst w stylu "chłopaki, ja  dziś nie piję" albo "dobra, ale tylko na jednego" lub " dobra już wychodzę, to ostatnia kolejka". Vivid jest kolorowy i wciągający jak Long Island Ice Tea zamawiane na nudnej firmowej imprezie :-)


Museum of Contemporary Art
Darling Harbor - CBD
SOH
Barangaroo - to te trzy budynki, o których mówiłem że podnoszą poprzeczkę...
We "never say never" ;-)
or "this is enough" :-)
cause we belive in friday nights :-)


wtorek, 20 czerwca 2017

Vivid Sydney 2017 in motion.

Vivid zdecydowanie łatwiej pokazać niż opisywać, ale niestety sam obraz (nawet ruchomy) bez muzyki i poczucia przestrzeni nie jest w stanie oddać całości wrażenia. Musicie uwierzyć na słowo - efekt ogólny jest świetny. Poniższe filmy pokazują jedne z głównych atrakcji każdego Vividu. Są to instalacje świetlne na budynku Sydney Opera House i na budynku Museum of Contemporary Art po drugiej stronie portu. Zapraszam do oglądania.

Organic Vibrations. Museum of Contemporary Art, The Rocks

   

Lighting of the Sails: Audio Creatures



sobota, 17 czerwca 2017

Vivid Sydney. Music workshop with #vividcanon

Ostatni z tematów warsztów z Canonem to temat muzyczny. Podszedłem do niego już bardziej na chłodno. Świadomie wybierałem i zmieniałem parametry, pozwalałem sobie na eksperymenty. To samo z resztą dotyczy dwóch poprzednich warsztatów, które w tym tygodniu powtórzyłem. W każdym z przypadków uzyskałem lepsze efekty niż za pierwszym razem, może kiedyś dorzucę tu te powtórkowe zdjęcia. Temat tego ostatniego warsztatu wydawał mi się najmniej atrakcyjny, ale zdecydowałem się na niego pójść mimo całodniowego zmęczenia. Okazało się, że warsztat muzyczny był zdecydowanie najtrudniejszy. Już przed sesją zdjęciową zastanawiałem się jak można zrobić ciekawe zdjęcie facetowi w średnim wieku, grającemu na gitarze, smętne rockowe ballady? Nie wiem, z pociągu o nazwie muzyka rockowa wysiadłem jeszcze w podstawówce po tym jak usłyszałem pierwszy raz "jump around" house of pain i "tres delinquentes" delinquents habbits. OK, ale przecież nie o muzyce tu będziemy pisać :-)

P.S. Dziś kończy się Vivid, ja jeszcze ten temat trochę poeksploatuję, ale nie za długo...


To trzeba powiedzieć. Firma Canon zrobiła świetną robotę. Przez cały czas Vividu udostępniała wszystkim chętnym swój sprzęt, organizowała otwarte warsztaty z profesjonalistami (zapisy online), zrobiła mojej rodzinie (i wielu innym) profesjonalną sesję foto. Drukowała każdemu kto przyszedł, najciekawsze zdjęcia w formacie A3/A2 na profesjonalnym sprzęcie i papierze. Materiał zapisany na kartach pamięci oddawała zainteresowanym wraz z samymi kartami (8GB). Wszystko za free i dostępne dla każdego (także dla posiadaczy innych systemów). Sterty pustych kaset po tuszu i puste opakowania po papierze fotograficznym na koniec dnia robiły wrażenie. Szacunek!

wtorek, 13 czerwca 2017

Vivid Sydney. Movement photography workshop with #vividcanon

Jeśli załapiecie się na fotografię i wasze zainteresowanie nią pójdzie nieco dalej niż zakupienie podstawowej lustrzanki z gazetki marketu RTV-AGD. Jeśli zdecydujecie się pójść dalej niż używanie jej w trybie auto podczas wakacji, a do tego macie pewien specyficzny zestaw natręctw, wyruszycie w ciekawą podróż. Podróż,w  której ważny będzie każdy zastany i nastawiany parametr, czystość, stan i typ filtra, rodzaj i parametr techniczny tego co do wykonania zdjęcia zostaje w danym momencie użyte. Co dobitnie potwierdziły warsztaty z Timem Jonesem, ja po 13nastu latach jestem dopiero na samiuteńkim początku tej podróży. W tej grze zmaganie o idealną ekspozycję każdego pixela jest tak samo istotne jak kompozycja i przekaz. To potwierdza z kolei to co wiedziałem już wcześniej. Fotografia jest dziedziną na skrzyżowaniu wiedzy technicznej ze sztuką. Jest dokładnie w tym samym miejscu, do którego podążam...

Jest karabinem AR15 Daniel Defense, jest mechanizmem spustowym pistoletu H&K USP, jest zawieszeniem i układem hamulcowym M power BMW, jest silnikiem i układem wydechowym Ferrari, jest przeszyciem skór i dźwiękiem silnika Maseratti. Jest kupowaniem coraz lepszej wkładki do gramofonu w poszukiwaniem nowego dźwięku w utworze, który słyszałem tysiąc razy. Jest idealnie działającym excelem, wycyzelowanym opisem technicznym i perfekcyjnie opracowanym rysunkiem. Ta podróż nigdy nie ma końca...


Tim Jones Movement Photography Workshop

 P.s. w tej firmie, z której wtedy odchodząc kupiłem swój pierwszy aparat pracuję do dziś.

Zdjęcia z warsztatów znajdują się w linku powyżej.

sobota, 10 czerwca 2017

Vivid Sydney. Low light workshop with #vividcanon

Moja przygoda z fotografią na dobre zaczęła się 13 lat temu. Wtedy dostałem ostatnią swoją pensję w pracy, którą dopiero co zacząłem. Normalnym byłoby odłożyć te pieniądze na czas szukania sobie nowego zajęcia. Ja zrobiłem nieco inaczej. Za pieniądze, które miałem w kieszeni poszedłem kupić swoją pierwsza lustrzankę i była to Minolta Dynax 5, którą w Warszawie trzymam z resztą do dzisiaj. Z pozostałą ilością kasy udałem się wprost z ulicy Pięknej na dworzec centralny i tam za okolo 30 euro nabyłem bilet kolejowy na podróż w bliżej niesprecyzowanym jeszcze kierunku. Chodziło w prawdzie o dojechanie do Włoch, ale ani dokładnego celu swojej podróży ani planu w jakim do niego dotrę wtedy jeszcze nie miałem. Nie to było jednak moim głównym zmartwieniem. Istotnym problemem było przejechanie połowy Europy pociągami nocnymi, które w tamtych czasach były jeszcze poligonem działań rożnej maści złodziei i naciągaczy, w taki sposób, aby nie stracić resztek kasy i samego aparatu. Aparat dla niepoznaki spakowałem w skórzaną torbę PKP (byłem chyba czymś na kształt prekursora ruchu hipster), do kieszeni wsadziłem scyzoryk a do drugiej sznurówkę. Torbę podczas snu trzymałem pod głowa, scyzoryk w gotowości a sznurówkę na czas snu wykorzystywałem do mechanicznej blokady drzwi. Oczywiście zamknięcie na tzw. Kwadrat było przeze mnie stosowane z domysłu, ale dla prawdziwych fachowców nie stanowiło ono żadnej przeszkody. Tak spędziłem jedną ze swoich pierwszych poważnych wypraw, udało mi się ponownie zwiedzić Budapeszt, Wenecję, Rzym i pierwszy raz Florencję. Aparat i dwie rolki zdjęć bezpiecznie wróciły ze mną do Warszawy. Z aparatem tym związane było jeszcze kilka miłych historii. Za jego pomocą zrobiłem zdjęcie, które na łamach dodatku stołecznego wydrukowała Gazeta Wyborcza i które później wydrukowane w dużym formacie wisiało na wystawie plenerowej na moście Świętokrzyskim w Warszawie. Za sprawą Minolty znalazłem się też dosyć niespodziewanie w najbliższym otoczeniu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i ówczesnego kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera, kiedy robiąc zdjęcia pod pomnikiem Małego Powstańca znalazłem się nagle twarzą w twarz z naszym Prezydentem. W małym tłumku który współtworzyłem z innymi uczestnikami obchodów 60. Rocznicy Powstania Warszawskiego (a nie miały one wtedy jeszcze charakteru tak masowego i popkulturowego jak obecnie) nagle się zakotłowało. W sam środek naszej grupki wjechała bez pardonu kolumna rządowych beemek (model e38), zawrzało od Borowików, którzy błyskawicznie wyskoczyli z samochodów i metodycznie wypychając postronnych gapiów powtarzali patrząc przed siebie przez przyciemniane okulary "tylko prasa, tylko prasa". Na przeciwko mnie stanął prezydent a ja zrozumiałem, ze w ten oto sposób stałem się fotografem.
Prezydent wyciągnął rękę na przywitanie i po serdecznym "dzień dobry" zapytał "no jak panowie dzisiaj się robi zdjęcia?". Nie pamiętam co odpowiedziałem. Potem nastała era cyfrowa i po trzech latach przesiadłem się na pierwszego cyfrowego dslr'a. To była puszka Sony a100, która w 2006 roku była udanym debiutem Sony w branży foto. Sam aparat w Warszawie trzymam do dziś. To za jego sprawą siedząc kiedyś w mieszkaniu na dziewiątej Avenue w San Francisco zrobiło mi się bardzo miło, gdy w tvnowskiej śniadaniówce na ścianie multimedialnej wyświetlono zdjęcie, które zrobiłem pół roku wcześniej w studiu nagraniowym Winnicjusza Chrusta. To była jednak California i mój najbardziej owocny czas w fotografii. A musicie to wiedzieć, Kalifornia ma w sobie to czego nie podrobi żadne inne miejsce na ziemi. W Californii po prostu wiesz, ze możesz wszystko.

Teraz czasy są zupełnie inne. Gigabajty danych każdej sekundy lądują na Instagramie, Facebooku, Vimeo. Dzieciaki i profesjonaliści w Kalifornii i Europie wyciskają do granic możliwości swoje bezlusterkowce, iphony, RXy, drony i actioncamy. Zaistnieć w tym morzu doskonałych i niepowtarzalnych ujęć to już jednak inna historia niż nawet 10 lat temu. Z takim przekonaniem udałem się w dalszą fotograficzną podróż, wsiadając na swoim ostatnim przystanku przed pełną klatką w pociąg o nazwie Sony A77 mk II. Wyeksploatowany twórczo, trochę bez wiary w sens tego co robię, z ubogim zapleczem wiedzy teoretycznej i z technologią w ręku, która przerasta mój warsztat wszedłem w rok 2015. Te nowe matryce bezlitośnie obnażają braki techniczne fotografa i dają dużo do myślenia. Do tych rozczarowań fotografią dopisała się także kamerka GoPro, która zawiodła mnie tam gdzie na nią najbardziej liczyłem - pod wodą. W Hamburgu na promie postanowiłem, że muszę załapać się na profesjonalną sesje zdjęciową w studio lub poterminować przy kimś z branży. Realizacja tych zamierzeń nie trwała nawet specjalni długo. Miesiąc później miałem brać udział w takiej sesji dla marki odzieżowej Messo, ale ostatecznie życie miało tego dnia dla mnie inne plany. Pat, stagnacja, co dalej? Jeszcze w Sydney zadawałem sobie pytanie czy fotografowanie daje mi jeszcze jakąś radość, czy jest dla mnie jeszcze jakąś przygodą?

Po warsztatach z Jeremym Shaw'em na #canonvivid wyszedlem nabuzowany adrenaliną jak wtedy, gdy pierwszy raz w życiu wziąłem pierwszy oddech pod wodą lub wtedy, gdy oddałem swój pierwszy strzał z dziewiątki. Tak! Aparat jest dla mnie ciągle przygodą... i to zajebistą :)

Dziękuję Canon

Galeria zdjęć w linku poniżej

piątek, 9 czerwca 2017

Vivid Sydney! Wielki powrót do kolorowego miasta.

Czas wrócić na chwilę do miasta. Zostawiamy plaże, pakujemy kocyk i samoopalacze. Opuszczamy Bondi, ukochane Bondi. Powody takiego stanu rzeczy są trzy. Pierwszy jest prozaiczny, znów się przeprowadzamy. Drugi niespodziewany. Zima mimo, że oczekiwana zaczęła się z dnia na dzień 29 dnia maja, roku Pańskiego 2017. Nagle zrobiło się zimno, wilgotno i momentami nieprzyjemnie. To kolejny z istotnych powodów. Trzeci, nie mniej ważny jest taki, że miasto na zimę ma swój sposób. Aby uatrakcyjnić zimowe wieczory mieszkańcom i turystom, w całym mieście od 26 . maja do 17. czerwca 2017 roku trwa festiwal (jak mówi ulotka) światła, dźwięku i idei! Pomysł nie jest nowy (gdzieś już to widziałem), ale kapitalnie wypełnia pustkę po Oceanie. Od godziny 18stej na ulicach miasta jest kolorowo i muzycznie. W mieście trwa właśnie festiwal Vivid Sydney 2017! Zapraszamy, galeria zdjęć poniżej :-)



piątek, 2 czerwca 2017

Clovelly (czyt. Kloveli) - najdziwniejsza z południowych plaż

Ostatnią z plaż na szlaku Bondi - Coogee, którą Wam przedstawię jest plaża Clovelly. Wiązałem z nią pewne nadzieje, zapewne za sprawą nazwy. Proste skojarzenie Clovelly ze słowem lovelly zapowiadało jakąś atrakcję. Jeszcze nim tutaj się pojawiłem obejrzałem to miejsce w Google Maps. Pierwsze wrażenie jakie miałem po zobaczeniu zdjęć to... dok dla łodzi podwodnych. I coś w tym porównaniu jest. Wybetonowane obydwa brzegi, budynek u wejścia do zatoki i ogromny parking na jego tyłach. Nieco głębiej basen ze słoną wodą a zaraz za nim piaszczysta plażą. Inna niż na Gordons Bay, wchodząca głęboko w ląd, z dwóch stron otoczona bujna roślinnością. W sumie jest to dosyć miłe miejsce, dobre dla rodzin z dziećmi i na pikniki w gronie znajomych. Niespecjalnie długo pewnie byśmy tu zabawili, gdyby nie Bruno, któremu spodobał się lokalny plac zabaw. Nie ma zmiłuj. Ktoś to wszystko musi zobaczyć, dotknąć i przetestować. Co począć, gdy dziecię może w końcu urwać się rodzicom?  


Przypominam, że od dziś (czwartek) mamy tutaj zimę! Jest to moja pierwsza zima w czerwcu i przyznaję, że wbrew temu co widać na zdjęciach można zmarznąć. Tutejsze mieszkania w zdecydowanej większości nie są przystosowane ani do zimy ani do lata. Nieszczelne, lekkie konstrukcje, szklone pojedynczymi szybami bez instalacji grzewczych czy klimatyzacji to lokalny standard. Takie trochę lepsze domki letniskowe znane z Polski. Możecie sobie pewnie wyobrazić jak to działa w okresach przejściowych. Jest to ten nieprzyjemny rodzaj chłodu, który kojarzy każdy kto kiedykolwiek z nadzieją czekał w Polsce na sezon grzewczy w betonowym bloku lub zasiedział się we wrześniu na noc na działce. W Polsce ten okres bez ogrzewania to zazwyczaj kilka dni, tu kilka, kilkanaście tygodni. Ja na wszelki wypadek wyjąłem jesienną kurtkę nim sprawdziłem prognozę pogody.

Niby ciągle można kąpać się w Oceanie, ale te dziewiątki potrafią dać w kość :-)