poniedziałek, 29 maja 2017

Gordons Bay - póki co, najładniesza z południowych plaż

Wspominałem w ostatnim poście o Gordons Bay. Idąc wybrzeżem, w kierunku Coogee jest to ostatnia z urokliwych zatoczek. Na mnie zrobiła największe wrażenie ze wszystkich, które na tej trasie spotkałem. Ukryta wśród skalistego, górującego nad nią klifowego wybrzeża zakończona jest  małą piaszczystą plażą.
Stojąc twarzą do Oceanu, za plecami będziecie mieli schodki, które od strony lądu są jedynym bezpiecznym sposobem na dotarcie tutaj. Po obu stronach schodków znajdują się stelaże, na których w słońcu wygrzewają się blaszane łódki okolicznych rybaków. Po prawej stronie jest półka skalna, na której z kolei wylegują się plażowicze. Ze wszystkich trzech stron, z wysokości  klifu, w Ocena wgapiają się czarne ślepia przeszklonych tarasów i salonów tutejszych rezydencji. Widok jest naprawdę bajkowy. Widziałem już tego typu plaże w kilku miejscach świata, ale w tym wypadku najbardziej zaskakuje fakt, że z naszego miejsca zamieszkania dotarliśmy tutaj pieszo. Tak, to prawda. Nadal jesteśmy  stosunkowo blisko biznesowego centrum wielomilionowego miasta. 
Jednak siedząc na Gordons Bay, na pewno nie będziecie zaprzątać sobie tym głowy. Z poziomu plaży to miejsce wygląda jak zdjęcie z katalogu jednej z tych rajskich enklaw z dala od cywilizacji. To właśnie ta zatoczka ostatecznie przekonała mnie do wskoczenia do wody, która jak na tą porę roku jest fantastyczna. Przypominam, za 3 dni zaczyna się zima.

Gordons Bay

P.s. Dziś nie odkurzamy mieszkania, Gordons Bay pozamiatał.

wtorek, 23 maja 2017

Coogee (czyt. Kudżi) - czli kolejny rodzynek wśród licznych tutaj plaż

Właściwie, gdybyście znaleźli w sobie jeszcze siły, to Wasz spacer brzegiem Oceanu wcale nie musi skończyć się w Bronte (czyt. Bronti). Poświęćcie jeszcze chwilę i dojdźcie do plaży Coogee. Nie będziecie rozczarowani. W każdym razie nie tak jak ja jestem rozczarowany zdjęciami z tego miejsca. Zdjęcia mimo wszystko zamieściłem poniżej. Z tego co mówią mi znajomi i z tego co sam wywnioskowałem, tutaj kończy się nieformalny szlak lansersko-szpanerskich plaż. Wracając do porównań warszawskich, to chyba trzeba by powiedzieć, że idąc Nowym Światem (wybrzeżem), przeszliście Plac Trzech Krzyży (Bronte) i Mokotowską doszliście do Placu Zbawiciela (Coogee). Po drodze są jeszcze takie miłe zatoczki jak Clovelly i Gordons Bay. To z kolei działa mniej więcej tak, jakbyście skręcili na chwilę z Nowego Światu na Foksal lub w Chmielną (czym kiedyś była dla mnie magia tego miejsca?!). No dobrze, nie o tym tutaj dzisiaj, plaże takie jak Bondi, Tamarama, Bronte czy Coogee (chyba dlatego, że za tydzień zima i nie ma dzikich tłumów) po prostu uwielbiam. Tak samo jak i zaczynam lubić samą zimę :-)

środa, 17 maja 2017

ANZAC Day 2017 - Lest we Forget!

W pierwszym tygodniu po przyjeździe trafiliśmy od razu na tzw. długi weekend w Australii. Długi? Trwał wprawdzie cztery dni, ale tylko pod warunkiem, że wzięło się dodatkowo jeden dzień wolnego. Jak widzicie z tegoroczną polską majówką w kategoriach długości trwania, nie mógł się w żaden sposób równać. Początkowo nie mieliśmy pojęcia jaki jest powód, tego że we wtorek 25 kwietnia cała Australia ma ustawowo dzień wolny od pracy. Szybko okazało się jednak, że tego właśnie dnia wypada ANZAC Day, jedno z najważniejszych świąt w całej Australii. Jest to dzień pamięci, w którym Australia (a także Nowa Zelandia) spędza czas na paradach, ceremoniach świątecznych a także uroczystościach upamiętniających bohaterstwo żołnierzy oddziałów Australian & New Zealand Army Corps zwanych potocznie skrótem ANZAC. Niezbyt intensywne uroczystości formalne bardzo płynnie przechodzą (tutaj w Sydney) w mniej formalne zabawy i gry zespołowe, polegające jak się przekonałem głównie na stawianiu zakładów (np. o to kto zrobi więcej pompek lub bardziej precyzyjnie rzuci czymś do celu, etc). Wszyscy bez względu na przekonania polityczne (co dla Polaka drugiej dekady XXI wieku może wydawać się nieco szokujące) spotykają i bawią się w pubach przy piwie lub rozmawiają na ulicach i placach.
W tym roku plan oficjalnych uroczystości w Sydney wyglądał następująco:
- Down service czyli poranne uroczystości, które odbyły się o 4.30 rano na jednym z centralnych placów, czyli Martin Place. Na placu tym znajduje się ważny dla tego święta pomnik upamiętniający poległych ANZACów z wyrytą inskrypcją "Lest We Forget". Tą część uroczystości pozowliłem sobię odpuścić.
- O godzinie 9 rano kilkadziesiąt tysięcy osób (w tym my) wzięło udział w marszu czy raczej paradzie ruszającej z Martin Place wzdłuż ulicy Elizabeth Street do parku Hyde Park. Tam w bardzo ujmującym Hyde Park Anzac Memorial (odpowiednik naszego Grobu Nieznanego Żołnierza) o godzinie 12.30 odbyły się uroczystości ku pamięci poległych żołnierzy (tu już nas nie było). W paradzie biorą udział głównie weterani, czynni w służbie żołnierze, skauci oraz kadeci szkół wojskowych. Zdjęcia z parady możecie obejrzeć poniżej. 


Sam Anzac Memorial obejrzałem z Ewą dopiero w zeszłą sobotę. Miejsce robi mocne wrażenie. Kiedyś Wam je pokażę. 

- o godzinie 17.00 wracamy na Martin Place i tam uczestniczymy w wieczornych obchodach upamiętniających tutejszych bohaterów. Uroczystości te to głównie przemowy oficjeli, które kończą się uroczystym obniżeniem flagi. Tutaj znów szok poznawczy. Prowadzący uroczystość oznajmia, ze nie wartym jest chyba przypominanie o godnym zachowaniu się w obliczu zbliżającej się delegacji rządowej. Nikt tutaj nie kwestionuje takiego komentarza. Dla mnie jest to o tyle nowe, że już gdzieś to widziałem. Jak pies Pawłowa rażony przez lata polską demokracją i jej wszystkimi smutnymi przejawami oczekuję okrzyków, gwizdów, gróźb, wojny czerwonych z czarnymi, tęczowych ze wszystkimi, pozbawionych wolności  z wyklętymi. Nic takiego jednak nie ma miejsca.
Ok, zostawmy już to...

Dlaczego akurat na świętowanie wybrano dzień 25 kwietnia? Otóż właśnie tego dnia w roku 1915 oddziały złożone z Australian & New Zealand Army Corps rozpoczęły walkę na froncie I Wojny Światowej w bitwie o Gallipoli. Była to pierwsza potyczka, którą Australijczycy i Nowozelandczycy stoczyli w tym globalnym konflikcie

Tutaj posłużę się kilkoma ogólnodostępnymi, lecz mi wcześniej nie znanymi faktami.Gallipoli to półwysep i miasto leżące w Turcji. Bitwa o Gallipoli miała dla Aliantów strategiczne znaczenie, ponieważ od powodzenia tej misji zależało to czy uda się zdobyć Stambuł i wyeliminować z walki Imperium Osmańskie. Niektóre ze źródeł, do których dotarłem nazywają walki na półwyspie Gallipoli największą operacją desantową pierwszej wojny światowej. Rozumiem zatem, że jest to coś na kształt lądowania w Normandii, tyle że Gallipoli odbyło się dwadzieścia dziewięć lat wcześniej. Sprawy nie potoczyły się tak jak zakładało dowództwo (między innymi za sprawą niedocenienie przeciwnika, wyprzedzających informacji kontrwywiadu o planowanym ataku i niedostatecznym rozpoznaniu terenu - czyli klasyka gatunku). Zamiast szybkiej wojny manewrowej, sprawy przeniosły się do okopów i zaczęła się walka pozycyjna, która po ponad 8 miesiącach przyniosła państwom ententy (min, Wielka Brytania, Rosja, Francja, Australia) przegraną bitwę. Paradoksalnie największym sukcesem całej kampanii była sprawna ewakuacja oddziałów alianckich. Bilans strat okazał się dotkliwy dla obu stron konfliktu. Zginęło wówczas 131 tysięcy osób, a ponad ćwierć miliona żołnierzy zostało rannych. Oto bezsens wojny w pełnej krasie.

Wracając do tematu, to właśnie dlatego, że 25 kwietnia o godzinie 4:28 rano, Anzacy rozpoczęli szturm, obchody rocznicowe zaczynają się o świcie. jako ciekawostkę dodam, że miejsce ataku do dzisiaj nosi nazwę Anzac Cove.

Wydarzenia z 1915 roku (kiedyś uznawano ten rok za oficjalną datę powstanie klubu Polonia Warszawa) były tak dużą traumą dla Australijczyków, że już 25 kwietnia 1916 roku w Australii i Nowej Zelandii zaczęto obchodzić święto Anzac Day (dla mnie to nie koniec traumatycznych skojarzeń związanych z rokiem 1916). Od ponad stu lat przypomina się tutaj o bohaterstwie australijskich żołnierzy, którzy podczas walk na pierwszowojennym froncie poświęcili swoje życie i zdrowie. W tej uroczystości (o czym wcześniej nie wiedziałem) można tego dnia uczestniczyć także w Warszawie przy Grobie Nieznanego Żołnierza.

O prawie wszystkim tym co tu napisałem dowiedziałem się czytając papierową wkładkę do koszyka z burgerem, którego zjadłem w przystani Darling Cove. Niezdrowe jedzenie może okazać się pouczającą lekcją.

P.s. Na  wkładce był też przepis na Anzac Biscuit - czyli ciastko, które jak głosi legenda wymyślono w taki sposób, aby przetrwały bez problemu długą podróż z Australii do Turcji właśnie.

Oto przepis (za strony http://waltanie.blox.pl/2013/04/ANZAC-Day.html) z drobną modyfikacją.

Składniki:
- 180 g roztopionego masła,
- filiżanka (250 g) mąki,
- filiżanka cukru,
- filiżanka płatków kokosowych,
- filiżanka płatków owsianych,
- łyżka jasnego syropu klonowego lub syropu z  agawy
- łyżka sody,
- szczypta soli.

Rozgrzać piekarnik do 180 C. Zmieszać roztopione masło, syrop i sodę. Osobno zmieszać mąkę, płatki owsiane, płatki kokosowe i sól. Zmieszać razem stałe i płynne składniki. Rolować masę w niewielkie kulki (1.5 łyżki stołowej każda) i lekko spłaszczyć. Położyć na tacy nakrytej papierem do pieczenia przewidując, że wyrosną do średnicy 6 cm. Piec około 12 minut, aż nabiorą brązowo-złotego koloru. Wyjąć z piekanika i studzić 5 minut na tacy.

Smacznego oglądania zdjęć.

piątek, 12 maja 2017

Technikalia - podsumowanie pierwszego okresu po wylądowaniu

OK, miesiąc jeszcze nie minął, ale wygląda na to, że minął pewien okres, który sam prosi się o podsumowanie...

Nim staniecie na dobre na australijskiej ziemi, jeszcze w powietrzu zostaniecie poproszeni o wypełnienie deklaracji, w której padają pytania o to co wwozicie, ile wwozicie i skąd wwozicie do Australii.

Tak wygląda deklaracja wjazdowa do Australii i jest to pierwsza rzecz, którą musicie wypełnić przed wylądowaniem.

Pamiętajcie, że 3x0,7ltr to maksymalny ładunek na jaki sobie możecie legalnie pozwolić przyjeżdżając do mnie. Jeśli odpowiecie na wszystkie pytania "nie" jest duża szansa, że odprawa przejdzie gładko :-)


Za tą linią jesteście już legalni :-)

Drugą z niezbędnych rzeczy którą zrobiliśmy niemal niezwłocznie po przybyciu było nabycie Opala. Opal to karta miejska umożliwiająca korzystanie ze środków transportu publicznego (autobusy, pociągi, promy). Bez tej karty nie sposób poruszać się po mieście, nie ma tu podjazdów na "gapę", kupowania biletu o u kierowcy i innych trików ratujących w sytuacjach wyjątkowych. System jest nowoczesny, można ładować kartę w punktach stacjonarnych, biletomatach i przez aplikację. Słabe moim zdaniem jest to, że nie ma w systemie miejsca dla biletów czasowych (np. miesięcznych), które znacznie ułatwiłyby poruszanie się po mieście. Oznacza to tyle, że przy wsiadaniu i (koniecznie) przy wysiadaniu zawsze musicie odbić kartę. Upierdliwe prawda?

 
Z Opalem oczywiście nic oprócz podróżowania nie staje się łatwiejsze. Dlatego trzecią rzeczą, którą zrobiliśmy zaraz po wylądowaniu (tzn. w pierwszym tygodniu) było nabycie lokalnych kart SIM. Niby prosta sprawa, ale wymaga okazania paszportu i minimum 30 australijskich dolarów. Dopiero teraz zaczynasz być widoczny dla banków, lokalnego systemu emerytalnego, ubezpieczyciela medycznego, administracji, naprawdę dla wszystkich, dla których powinieneś być widoczny, jeśli wiedziesz życie normalnego człowieka...
  
Dostrzegalny, ale wciąż nieosiągalny. Czwarta rzecz i w skali pierwszych tygodni najważniejsza jaką zrobiliśmy, to otworzenie australijskiego konta w banku. Masz do wyboru kilka lokalnych firm: St. George, ANZ, Westpack a także globalnych graczy takich jak np. HSBC. Teraz dopiero możesz aplikować o wszystko co ważne i co już wyżej wymieniłem. Ubezpieczenie zdrowotne, TFN (czyli tutejszy NIP), plan emerytalny. Ja już na szczęście mam te procedury za sobą.

Mając fundamenty w postaci konta, telefonu, ubezpieczeń zdrowotnych i numeru identyfikacji podatkowej zszedłem do poziomu dokumentów bardziej przyziemnych, ale wcale nie mniej ważnych. Lokalne prawo jazdy jest na przykład (podobnie jak w USA) oficjalnie uznawanym dokumentem tożsamości. Na nic europejskie dokumenty, międzynarodowe prawo jazdy i inne zaklęcia. W pierwszym okresie działa tylko paszport. Szybko udało mi się wyeliminować tą niedogodność. Drugiego maja dostałem swoje trzecie prawo jazdy (nie licząc trzech innych międzynarodowych) i tym samym stałem się uprawniony do prowadzenia pojazdów w dwóch kategoriach na trzecim kontynencie.
 Zawsze legalny...?

To nie koniec, w portfelu którego nie mam ląduje także plastik o nazwie "white card". Jest to coś czego nie znałem ani w USA ani w Polsce. Jednym z wymóg lokalnego rządu dla osób, które mają styczność z placami budów jest ukończenie całodniowego kursu z bezpieczeństwa i higieny pracy. Kurs jest moim zdaniem pożyteczny, omawia się w trakcie jego trwania praktyczne aspekty bezpieczeństwa na budowie. Daje do myślenia ponieważ w jego trakcie omawia się przypadki konkretnych wypadków i nie są to miłe przypadki. Jego zaliczenie odbywa się na podstawie wyników testu wielokrotnego wyboru. Test nie jest raczej trudny, ale w kilku przypadkach trzeba znać lokalne prawodawstwo, więc można się wyłożyć. Mi się udało w 47 pytaniach potknąć tylko dwa razy - chyba naprawdę nie jest trudno.

White Card - czyli przepustka na budowę (w pracy zawsze taki bezpieczny...?)

W ostatnich dniach zamknęliśmy także umowę najmu mieszkania. Umowa jest dwa razy grubsza niż umowa kredytowa w Polsce i akt notarialny razem wzięte. Moim zdaniem to bzdura. Kolega przed wyjazdem powiedział mi, że rynek najmu w Sydney jest w pełni profesjonalny i pewnie tak jest, ale moim zdaniem nie ułatwia to w wielu przypadkach zawierania transakcji. Nie jestem pewien, ale mam wrażenie że łatwiej jest uzyskać kredyt hipoteczny w Polsce niż tutaj wynająć mieszkanie nie mając konta bankowego, historii najmu czy listu polecającego od pracodawcy. 

Z ciekawostek: Załapałem się na co półtoraroczne spotkanie Firmy tzw. Office Forum. Odbyło się ono w Luna Parku, po drugiej stronie zatoki, tym samym który jako plamę światła pokazywałem Wam na zdjęciach nocnych. W trakcie office forum przedstawiano prezentacje wskazujące kierunki rozwoju, sytuację firmy, sytuację branży, etc. Na dwóch slajdach zauważyłem front autobusu Solaris. To budujące uczucie. Wiem że Anglicy nie uwierzyliby, że to polski autobus. To nie jest ważne. Ważne, że poczułem się przez chwilę jak obywatel Niemiec czy Skandynawii, które to kraje swoim potencjałem gospodarczym są w stanie zaimponować nawet aroganckim Anglosasom. Na tym samym offie forum odniosłem także sukces w postaci wygrania darmowego alkoholu. Temat rzucony 22. ośmioosobowym zespołom polegał na wymyśleniu technologii służącej ludziom, w którą powinna zainwestować firma. Na zadanie przeznaczone było 10 minut, przez osiem milczałem. Dwie ostatnie poświęciłem na niezbyt precyzyjne opisanie swojego pomysłu. Po minach słuchaczy wnioskowałem, że zespół decyduje się na mój koncept tylko dlatego, że pozostałe były naprawdę słabe.

W trakcie ogłoszenia wyników konkursu w rogu sali wielkiej jak Ocean chyba tylko ochroniarz za szybą zauważa dwie ręce uniesione do góry w geście triumfu. Cieszę się, alkohol jest nagrodą - wybieram więc czerwone wino. Jak firma kiedyś w ten pomysł zainwestuje - dam Wam znać o co chodzi.

Kolejną marką z Polski widoczną w najbardziej prestiżowym centrum handlowym miasta jest salon firmy Inglot. Znów miło, Polska jednak to nie tylko wódka...


P.s. W dniu naszego wylotu na antypody, premier Australii ogłosił zmiany w programie wizowym 457. Oczywiście zmiany oznaczają utrudnienia. Znów przecisnęliśmy się przez zamykające się drzwi? Ale czy nasz nowy kontynent (piąty, na którym postawiłem nogę, a w sumie trzeci na którym pracuję) okaże się gościnny? Time will tell jak mówią Anglicy :-)

Póki co znów przed nami zmiany, w ciągu najbliższych dwóch tygodni przeprowadzimy się kolejne dwa razy :-) I pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu jedyne zmiany jakie mnie ekscytowały to wymiany oleju w czarnym Pięć lub zmiana pinu karty płatniczej ;-)

O! Jeszcze jedno. Czy ja coś ostatnio nie mówiłem o zdrowym rozsądku Ozzies?


Addendum: Ostatnio pojawiło się pytanie do Skrzypka, czy posiadanie kolekcji prac młodych lubelskich grafików jest obciachem podobnym jak lans na skandynawski "dizajn"? Udzielam odpowiedzi - Nie :-)

Pozdrawiamy.

wtorek, 9 maja 2017

Bondi, czyli najbardziej znana z sydnejskich plaż!

Bondi jest plażą,  Bondi jest kultową plażą, Bondi jest stylem bycia, Bondi jest piaszczystym azylem wylegującym się leniwie na skraju Pacyfiku na nie tak wcale odległym skraju biznesowego centrum miasta. Bondi przez tubylców uznane jest za komercyjne, Bondi jest głośne, Bondi nie jest tanie, Bondi wywołuje mój uśmiech, Bondi mnie rozluźnia i relaksuje. Bondi dla serferów jest tym czym dla nurków jest Dahab. A ponieważ nie jestem seferem nie mogę tego powiedzieć z całą stanowczością. Tak w każdym razie twierdzą niektóre opiniotwórcze portale - ja powtarzam. Lokalsi (ale przecież nie rodowici*) traktują to miejsce dosyć naturalnie, myślę że to przyjezdni (w tym my**) pompują ten balonik :-). Gdzieś to już widziałem, może w Warszawie? Tak! Używając tej skali porównawczej Bondi jest mokotowskim adresem w dowodzie nowo zameldowanych, Bondi jest spacerem po Nowym Świecie w jakichś modnych New Balancach (ewentuanie Polo by RL) lub wylansowanych wczoraj na Facebooku urban ciuchach. Idąc dalej, Bondi jest jak posiadanie albumów z duńskim "dizajnem" i podkreślanie tego faktu w towarzystwie o równie powierzchownej znajomości tematu. Bondi jest jak selfi nad jedzeniem w nowej Hali Koszyki, dziubek cmokany w RayBanach do obiektywu telefonu. I w końcu Bondi jest warszawskim lansem na surefera pod mostem Poniatowskiego (ok, już wystarczy, już się nie nabijam :-)) Od tego właśnie uciekałem i szczęśliwie jak się póki co okazuje. Bo Jedno jest pewne - Bondi niczego nie udaje***.

A i jeszcze jedno. Bondi czytaj Bondaj :-)

* Ponoć 30% tubylców urodziło się poza Australią
** coby było jasne, lubię być przyjezdnym
*** czego niestety nie powiedziałbym o Warszawie :-(

Jak już tutaj się znajdziecie to zróbcie sobie spacer, który nazywa się Bondi to Bronte costal walk. To jest naprawdę warte Waszego czasu, to jest argument dla którego nie zamieniłbym żadnego warszawskiego adresu na możliwość przebywania w towarzystwie Oceanu.

P.s Jeden z maków G3 Bondi Blue (rok 1998) nosił nazwę właśnie na cześć koloru wody, którą możecie zobaczyć także na moich zdjęciach. To było 19 lat temu, tego konkretnego maka wtedy kojarzyłem, ale plaży jeszcze nie :) Zabawne, dziś obie te rzeczy nie są już dla mnie egzotyką.

Zapraszam do oglądania - trzeba kliknąć linki pod zdjęciem.
Odkąd Google ubił Picassę z wstawianiem albumów jest trudniej, ale dajemy sobie radę.


Bondi to także Graffiti, ale z warszawskiej sceny nie będę się nabijał (jest ok).

sobota, 6 maja 2017

Circular Quay czyli port

Ok, czas zobaczyć jak port wygląda za dnia. Na razie koniec ze zdjęciami nocnymi. Niedługo wyruszymy też nieco dalej niż BCD. Pod zdjęciem klikajcie w link do albumu.


Circular Quay - Photo Album

P.s. Proszę nie regulować odbiorników. Plamka na zdjęciach w centrum kadru to w rzeczywistości zabrudzenie  matrycy. Już się z tym uporałem.
Pozdro!

piątek, 5 maja 2017

Sydney Business District by night

Ok, Spróbujmy odwrócić się na chwilę od portu o 90 stopni na lewo. Pierwszy widok jaki przebija z pomiędzy wieżowców to widok na Johnstons Bay. Widać kawałek zatoki, za jej wodami z kolei widzimy dzielnicę mieszkaniową Balmain i Britchgrove, o których to dzielnicach nic do tej pory nie wiem. Poniżej zatoki, teren wygrodzony linią światła to plac sporej budowy, którą obserwuję w czasie codziennych lanczy. Muszę powiedzieć, że z chęcią bym się na nią wybrał, jest w niej jakiś magnes. A może to dlatego, że jestem raczej inżynierem "poligonowym" niż "sztabowym"? Nie ważne, możecie być pewni, że w tym miejscu za kilka lat powstaną imponujące skalą i wyglądem biura. Lokalizacja jest gorąca i obecnie budowane budynki wysoko już zawieszają poprzeczkę ( o tym za chwilę). Na dole kadru widoczna jest z kolei główna tętnica miasta, czyli autostrada, która prowadzi nas na jeszcze ważniejszy dla miasta Harbour Bridge.
W najwyższym budynku na tym zdjęciu (tym ze złotą, podświetlaną nadbudówką) znajduje się sklep z alkoholem. To ważna informacja, ponieważ o alkohol tu wcale nie jest tak łatwo a budynek znajduje się po drodze do mojej pracy.


Dalszy obrót w lewo o około 45 stopni i naszym oczom ukazuje się Sydney BCD. Pierwszorzędny widok dla entuzjastów miejskich "skajlajnów". Niemożliwym jest ująć ten obszar miasta jednym tylko zdjęciem, ponieważ Sydney BCD jest tworem hybrydowym i składa się tak naprawdę z wielu obszarów połączonych ze sobą siatką ulic i zatok. Ja na dziś dzień nie wiem gdzie ten twór się zaczyna i kończy. Umówmy się, że jesteśmy w jego centrum (zatoka "Circular Quay" na potrzeby tego posta jest takim umownym centrum). W budynku, który widać na pierwszym planie żyją najprawdopodobniej ludzie bardzo bogaci lub tacy jak my (zakwaterowani przez firmy na krótką tylko chwilę). Budynek ma poprawne proporcje i nic w nim mnie nie razi, fasada geometryczna, utrzymana w tonacji białej, wygląd schludny. Dokładnie za budynkiem, który opisuję znajduje się miejsce mojej pracy. Na zdjęciu numer dwa widać tylko zwieńczenie tego budynku w postaci neonów AON. Za neonami widać trzy budynki, które stanowią najnowsze oblicze biznesowego centrum miasta (to właśnie te budynki podnoszą poprzeczkę, o której wspomniałem chwilę wcześniej). Na te budynki też codziennie patrzę zza okna, gdy w kuchni robię sobie herbatę lub się po prostu wgapiam w okno. Są ciekawe, można powiedzieć bliżej  im w stylistyce do budynków europejskich niż do wieżowców, które widziałem w Ameryce. Budynek Emirates zamyka kadr - oprócz tego, że wyróżnia go spory neon i podobnie jak sąsiad nie razi swym wyglądem (może ciut  zachwianą proporcją) nie mogę obecnie powiedzieć o nim nic więcej.



Dalszy obrót o około 45 stopni i widzimy dokładnie to co mam za oknem w momencie kiedy piszę tego posta. Znajdź przesmyk w kanionie świetlnych ścian, lubię to. Jest to miły widok na tą chwilę, ale coraz częściej myślę, że kiedyś zamieszkam nad Hańczą. Ten budynek po lewej to siedziba EY. Budynek (czego nie widać na zdjęciu) ma złotą fasadę i mimo wszystko nie wygląda pretensjonalnie. Jest to nowy projekt, (znów bardziej europejski niż amerykański) w realizacji którego palce maczała firma, w której pracuję.

 
Zapamiętajcie! Pierwsze moje wrażenie nie było mylne. Australia jest bardziej europejska niż amerykańska i póki co...chwalę ją za to. Może nawet nie za to konkretnie (bo dziś Europa jest na zakręcie), ale za zdrowy rozsądek, którego brakowało mi w Stanach i którego brakuje mi w Europie. Po krótkiej obserwacji Sydney wydaje mi się, że ten kontynent czerpie z różnych źródeł, ale idzie własną drogą.

Nie będę Was tutaj czarował dywagacjami o rzeczach, o których na razie mało wiem. Wydaje mi się, że zdjęcia jak zwykle powiedzą więcej :-) Znów Harbour, znów ponieważ za dwa tygodnie już tego nie będziemy mieli...

 Downtown of North Sydney
 Harbour Bridge
Port "Circular Quay" i wszystko co w nim ważne.

Dzielnica poniżej mostu (The Rock) to świetne miejsce na towarzyski wypad, o tym nie mówiłem Wam wcześniej. Tu pierwszy raz w Sydney poczułem się na prawdę swobodnie. Tu właśnie poznaliśmy się z Gregiem i jego familią zaraz po przyjeździe - było miło :)

Cheers-Pozdro

poniedziałek, 1 maja 2017

Sydney harbour by night

Trudno jest mi pisać o mieście, którego nie znam. Póki co, dla rozgrzewki zamieszczam kilka nocnych ujęć Sydney Harbour, czyli portu widzianego z poziomu basenu/tarasu widokowego budynku, w którym chwilowo stacjonujemy.
Jest tu wszystko co ważne dla tego miejsca. Jest sam port, który doskonale widać na pierwszym zdjęciu. Jest wszystkim znany most Harbour Bridge pokazany nieco lepiej na zdjęciu numer dwa. Na tym właśnie zdjęciu widać także centrum biznesowe dzielnicy północnej (rzucające niebiesko-czerwoną łunę na wody zatoki) oraz Luna Park, w którym miałem okazję niedawno gościć. Luna Park jest na zdjęciu numer dwa widoczny jako jasna plama światła znajdująca się między łuną city a podświetlonym pylonem mostu. Na ostatnim zdjęciu jest też w końcu znany chyba każdemu budynek Opery Sydney, którego bryłę po bliższej ocenie muszę przyznać naprawdę podziwiam i któremu to budynkowi z pewnością kiedyś poświęcę więcej czasu...


 Sydney Harbour
 Harbour Bridge
Sydney Opera House (SOH)

Pozdro