środa, 29 listopada 2017

Brisbane to Cairns. Cape Hillsborough. Trwaj wiecznie chwilo... Dzień 8.


Dzień kalendarzowy: 16.09.2017
Miejscowość początkowa: Clairview (okolice)
Miejscowość docelowa: Cape Hillsborough - mistrz (jedno z pięciu najlepszych miejsc jakie w życiu widziałem)
Miejscowość po drodze: Sarina, Mackay. 
Stan licznika na początku dnia: 501153km
Stan licznika na koniec dnia 501327km
Dystans przebyty samochodem: 174km
Dystans całkowity: 1429km
Tankowanie: brak

 Dzień 8. Miejscowości Clairview, Sarina, Cape Hillsborough oznaczono gwiazdkami.

Budzimy się przed szóstą w Clairview.
Przyjemnie było usypiać przy dźwiękach Oceanu. Nad ranem jednak dziwna cisza - Oceanu brak! Linia horyzontu zlana z niebem, a brzeg nie wiadomo gdzie, bo na pewno nie tam, gdzie go ostatnio widzieliśmy. No tak - odpływ. Było i nie ma. Stąd ta cisza. A woda też - spokojna tafla jak na jeziorze. Surferzy chyba się tu nie fatygują na co dzień ;-) Chwilowy brak Oceanu za oknem. Wychodzimy i oglądamy wschód słońca, Ewa po chwili dosypia a ja siedzę na krześle za 6 Aud i ze zdziwieniem obserwuję jak przed oczami przebiega mi kangur... nadal ten widok mnie dziwi... Krótka rozmowa z Polską i wygłupy z B. Jemy śniadanie, gadamy z właścicielką campingu, która wita nas hasłem " you must be bloody british" czyli "musicie być cholernymi Anglikami". Na pytanie po czym Pani wnosi? odpowiada - mówimy tak jak ktoś robi coś szalonego :-) upewnia się, że to my podróżujemy z juniorem i po chwili konwersacji rozchodzimy się w swoje strony. Camping pustoszeje już od wczesnego rana, my zaliczamy tez swój osobisty rekord. Koło godziny ósmej jesteśmy w samochodzie i szykujemy sie do dalszej drogi. 
Ruszamy dalej. Pomarańczowa szalupa o nazwie Nixon z trzema pasażerami przebija się konsekwentnie przez niekończące się wody oceanu z pól trzciny cukrowej. Te rejony to Pacyfik trzciny, na którym jak wyspy wyrastają dwa miasta: Sarina i Makay. Tutaj siecią kolei wąskotorowej zwożona jest cała trzcinowa produkcja z okolicy i przetwarzana jest na białe zło w lokalnych cukrowniach. Komina dymią pełną parą. Właśnie w Sarinie robimy przystanek i kilka zdjęć z nienaturalnie wielkim pomnikiem żaby (Big Cane Toad) nazywanej pieszczotliwe przez lokalsów „Buffy”. 



Buffy - Big Cane Toad 

Buffy jest hołdem okolicznych mieszkańców złożonym jednemu z gatunków ropuchy występującej na tych terenach. Rekordowe okazy tego gatunku ważą dobre dwa kila (pani da dwa kila tych twardszych :-)). Żywią się innymi żabami, ptakami, wężami, skorpionami, nietoperzami, karmą dla psów, odpadkami. Słowem - nie gardzą niczym co akurat los im podeśle w darze. Mają tą uroczą cechę, że swoje pożywienie połykają w całości. Naprawdę miłe stworzenia. Machamy sobie na pożegnanie i ruszamy dalej.
Następny cel - Cape Hillsborough. Knock out - jest to naprawdę świetne miejsce! Docieramy tu około godziny 13stej. W końcu łapiemy relaks za dnia, jest sesja na basenie, spacer błotnistą plażą na wyspę (znów jest odpływ), która normalnie jest niedostępna z brzegu. Mamy godzinę by wrócić, w przeciwnym razie będziemy musieli płynąć z powrotem w pław. Po drodze przepiękne widoki na zatokę. Mistrz, wiem że mamy dziś niesamowite szczęście. 


To miejsce jest faktycznie nierzeczywiste, prócz tego co oferuje nam tutaj natura, jest także kontekst - czyli relaks i odpoczynek – to czego w podróży ze mną można czasem odczuć deficyt :-). Wracamy do samochodu, przy krzesłach kempingowych znajdujemy Kangurze bobki. Odpowiadamy na ten stan rzeczy piwkiem w ręku i moczeniem nóg w basenie...to wielka ulga po ciężkim, wczorajszym dniu i dzisiejszej krótkiej nocy... Bruno w końcu się wysypia za dnia i zdobywa nowe siły. Bryka po kempingu jak szalony, są zabawki i młodzież w jego wieku oraz jeszcze lepsza, bo starsza ;-) jakaś dziewczynka blokuje mu drogę rozkładając szeroko ramiona. Co robi Mumo (jak sam o sobie mówi)? Podbiega jeszcze szybciej i się przytula :-) dziewczę skonsternowane, bo nie o to chodziło, ale najwyraźniej jej się to spodobało bo powtarza proceder przez całe okrążenie kampingu. Matka z tyłu tylko patrzy i się śmieje ;-) szaleństwo trwa w najlepsze. Niech to będzie jego dzień :-)
Mi z kolei B uciekł gdzieś za dziewczynami - ojciec jednej z dziewczyn patrząc jak B wystartował z miejsca i goni młode niewiasty zagadał do mnie - dobra reakcja nie? Bardzo dobra - odpowiadam :-)
Zaskakujące jest, że na takim kampingu jest całe spectrum wiekowe - od maleństw (Mumo zalicza się do najmłodszej grupy na naszej trasie) po leciwą panią poruszająca się o balkoniku, która właśnie z pomocą bliskich (nie nazbyt młodszych) wyszła z campera naprzeciwko nas i poszła na spacer po okolicy, mijana przez dzieciaki śmigające na hulajnogach. Jestem tym widokiem zaskoczona i zbudowana.
Zaliczamy pierwsze niewymuszone spotkanie z kangurami, nie ma że jakiś jeden przebiegł czy gdzieś się chował po krzakach. Tym razem całe stadko kangurze wyszło z lasu na parking i sobie bryka, wreszcie poczułem się jak w Australii :-) Kemping zdaje się mieć wiele z cech charakterystycznych dla poprzednich miejsc: świetna lokalizacja, szum Oceanu, który pisząc tego posta słyszę za plecami, klimacik (po parkingu biegają kangury, a wszędzie dookoła rośnie tropikalna roślinność) i wreszcie ogólna atrakcyjność okolicy. Bez żartów, ale jest to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie do tej pory odwiedziłem.
Dziś ładujemy baterie swoje i sprzętu, który z nami jedzie. Siedzimy przed samochodem a niebo gwieździste ni stąd ni zowąd wpełzło na tą przestrzeń nad naszymi głowami. Palmy prężą się nad nami starając się sięgnąć nieba swoimi liściastymi palcami. Jest ciepło. Ten szum, gwiazdy, plus świadomość miejsca... bezcenne :-) Zaliczamy jeden z najbardziej relax dni od czasu opuszczenia Brisbane. Zimny Pale Ale kupiony jeszcze w Yeppoon dopisuje gładkie zakończenie tego  nieco luźniejszego dnia... Niebo chyba w końcu dało się połaskotać tym plamom a potem zniknęło :-)




Pozdrawiamy

niedziela, 26 listopada 2017

Brisbane to Cairns. Capricorn Coast. Australijskie gdzieś po środku niczego. Dzień 7



Dzień kalendarzowy: 15.09.2017
Miejscowość początkowa: Kinka Beach
Miejscowość docelowa: Clairview (okolice)
Miejscowość po drodze: Roslyn Bay, Yeppoon, Marblorough
Stan licznika na początku dnia: 500866km
Stan licznika na koniec dnia 501153km
Dystans przebyty samochodem: 287km
Dystans całkowity: 1255km
Tankowania dwa: 28+37 aud.

 Dzień 7. Yeppoon, Rockhampton, Marlborough (Middle of nowhere), Clirview zaznaczono na mapie gwiazdkami.

Noc nas zaskoczyła chłodem - było chłodniej niż dotychczas. Ale i było łatwiej oddychać dzięki temu :-) Bruno dał się wszystkim wyspać i pobudka była dopiero koło godziny 8:30. Na śniadanie szybka jajecznica, herbatka, kawka a zaraz potem wio na kolejne plaże.



Nie musimy jechać daleko, zaraz za kempingiem zatrzymujemy się przy Roslyn Bay- szerachna plaża, jak inne pusta, woda turkusowa. Relaks, zdjęcia, czilll. Potem, niewiele dalej zatrzymujemy się w Cooee Bay. Zaliczamy dwa wyśmienite miejsca widokowe,  z łukiem i kompozycją skalną utworzoną przez wodę na kształt wielowarstwowego wachlarza czy też wiatraka  (fan rock). Na horyzoncie oprócz Pacyfiku widać też wielki słup dymu na lądzie, tuż przed nami. P dowiaduje się, ze to japoński kurort płonie, ale pożar jest pod kontrolą dzięki niecodziennej współpracy wiatru. Cieszymy się, że nie będziemy przez to przejeżdżać. 

   
Tankujemy po raz pierwszy tego dnia i ruszamy na północ.
W Yeppoon zaliczamy spacer piękną promenadą i robimy przystanek na wodnym placu zabaw. Potem jest jeszcze kawa w „The Coffee club” - nadal wspólna, ale duuuża :-) Wzięliśmy jeszcze za namową syna "ciasio" z białą czeko i macadamią - mniam!  W Queensland nie można kupić alkoholu w sklepach ze spożywką, ale za to lokalne sklepy monopolowe oferują usługi typu drive-through, gdzie można odebrać swoje zamówienie nie wysiadając z samochodu... urocze (korzystamy :-)).
Kolejnym celem jest  Tropic of Capricorn Spire, do którego musimy trochę wrócić do Rockhampton. Sam punkt przebiegu zwrotnika jest raczej symboliczny, z każdym rokiem bowiem umowna linia zwrotników zmienia się nieco, zbliżając się do siebie. Pani w punkcie informacyjnym pokazuje mi ręką kierunek i mówi, teraz zwrotnik jest gdzieś tam. Ok., ale chciałem to miejsce zobaczyć i mi się udało. Mówimy sobie goodbye i wyjeżdżamy z Rockhampton, które jest całkiem sporym miastem… ale niewysokim, stąd P tak samo jak wczoraj nadal ciężko uwierzyć w jego wielkość. Jednak jesteśmy w innym kraju... (tu znów nie do końca wiem co Ewa miała na myśli :-) ) Mijamy gdzieś po drodze (jeden z wielu) Aligators Creek – wspólnie uznajemy, że nie mielibyśmy ochoty iść w te moczary. 


Yeppon i Rockhampton (na zdjęciu Tropic of Capricorn)
Po drodze stajemy na odpoczynek Bruna w australijskim „middle of nowhere”, Bruno podziwia przyczepę pełną gołębi, które są wiezione przez właściciela 500 km od domu, tylko po to, żeby same wróciły do domu. B z gołębi przenosi swe zainteresowanie na konie, które również mają tutaj  przystanek po 12 h jazdy z Cairns. B przygląda im się badawczo i udaje ich odgłosy.  

Postój po środku australijskiego pustkowia (stacja benzynowa wybudowana na tym pustkowiu przyciąga podróżnych jak magnes) 

Nieco się stresuję upływającym czasem, bierzemy ostatni głęboki oddech, pakujemy się i jedziemy do Clairview. Po drodze sprawdza się to, co słyszałem od lokalsów. Uszkodzony samochód lepiej opłaca się zostawić przy drodze niż holować do warsztatu. Kilka wraków mijamy po drodze, dwa kompletnie spalone. Nixon trzyma się póki co bardzo dzielnie. Dostał po drodze sporym kamieniem w szybę, ale próbę tą przetrwał bez szwanku. Obiecuje sobie dostosować resztę podróży do możliwości młodzieńca. W między czasie znów tankujemy gdzieś pośrodku niczego.

Po kilkugodzinnej podróży przez australijskie pustkowia w końcu zbliżamy się do Oceanu i jako takiej cywilizacji.

Siedzimy teraz nad oceanem i odpoczywamy po dosyć stresującej drugiej połowie dnia. B mało spał i dużo marudził - to nie służy podróży. Jestem zły bo czuję, że to trochę moja wina. Powrót do Rockhampton, do symbolicznego miejsca, w którym przebiega zwrotnik Koziorożca wybił Brunka ze snu. Sporo jeszcze trasy przed nami (dziś przebyliśmy połowę drogi) a czas się kurczy... planujemy dalsze postoje i trasy... od poniedziałku do środy spore wyzwania przed nami. W Cairns powinniśmy być w środę, najpóźniej w czwartek, żeby plan się nie zawalił...
                            Clairview i to co po drodze (australijski środek niczego)


Dojeżdżamy na kamping, którego nie rozważaliśmy na dziś, ale bliskość linii brzegowej przekonuje nas do zostania na noc (bliżej się chyba już nam nie uda:-)) Miejsce w którym nocujemy oglądałem kiedyś na Google maps i podziwiałem kolor wody widziany z satelity. Na miejscu nie jestem w stanie zweryfikować czy kolor faktycznie jest bardziej błękitny niż gdzie indziej... 


To miejsce i kolor wody intrygowały mnie już w Warszawie, ale trudno powiedzieć o tej okolicy coś naprawdę wyjątkowego...


Cieszę się z miejsca, w którym jesteśmy. Owszem jest zdecydowanie mniej reprezentacyjne od wcześniejszych, ale ma swój urok. Mam wrażenie, że jest tu więcej ludzi, którzy na co dzień pracują fizycznie. Sala konsumpcyjna ma mały bar, kącik kuchenny,  projektor, scenę do karaoke. Pod wieczór dużo ludzi po prostu wspólnie pije alkohol, rozmawia i coś tam sobie robi. Jest gwarno i klimat jak tutaj jest raczej biesiadny. Mnie urzeka napis za barem „Come Classy – leave trashy”. Chyba się trochę wyróżniamy, ale znamy kilka ekip z którymi dobrze wmieszalibyśmy się w ten klimat. Takiej integracji nie widziałem do tej pory na żadnym z wcześniejszych kampingów. Jak już wspomniałem kemping wybraliśmy nieco losowo, ale wybór samej okolicy na nocleg nie jest już dziełem przypadku. Jest to w zasadzie pierwsze miejsce gdzie można zbliżyć się do wód zatoczki o niezwykłym kolorze wody (jeśli patrzeć z satelity). Bruce Highway właśnie w tym miejscu zbliża się do Oceanu, prawdopodobnie dlatego (jak nam powiedział ten pan na siłowni kilka dni temu), że teren nad samą zatoczką należy do wojska. Na kempingu znów jesteśmy ostatni, ale dopłacam gościowi za barem i dostajemy najlepsze miejsce na placu. Ocean i plac zabaw na wyciągnięcie ręki. To właśnie tutaj B spożywa nadmiar energii, wszystko czego teraz potrzebujemy mamy dosłownie za oknem. Pacyfik (a precyzyjniej Morze Koralowe) przyjemnie szumi i koi nerwy... czekam na E która usypia młodzieńca. Jack Daniels kupiony w Yeppoon jest gotowy by postawić kropkę na kończącym się dniu...

Ciao.

środa, 22 listopada 2017

Brisbane to Cairns. Agnes Water - Kinka. Dzień 6


Dzień kalendarzowy: 14.09.2017
Miejscowość początkowa: Agnes Water
Miejscowość docelowa: Kinka Beach
Miejscowość po drodze Agnes Water, Town of 1770, Rockhampton
Stan licznika na początku dnia: 500565km
Stan licznika na koniec dnia 500866km
Dystans przebyty samochodem: 301km
Dystans całkowity: 968km
Tankowanie: brak danych z tego dnia, wynika, z tego że chyba dojechaliśmy tu na jednym baku
Dzień 6. Agnes Water, 1770, Rockhampton i Kinka Beach zaznaczono na mapie gwiazdkami. 

Pierwsze koty za płoty z australijskim grillem (zwanym tu pieszczotliwie Barbie od słowa Barbecue), na którym z umiarkowanym sukcesem chcieliśmy zagotować parówki... nie było kuchenki.. mleko sie zsiadło, więc kawa wyszła średnia. Ale herbata english breakfast z aldika uratowała poranek. Bruno miał zabawę w prowadzenie swojego wózka, który na szczęście w sumie wzięliśmy ze sobą.  Przed wymeldowaniem udaje nam się posiedzieć jeszcze na pięknej rozległej plaży, która jest częścią tego campingu. Piotrek cyka foty przy brzegu. Ja z Brunkiem w fotelu plażowym w cieniu palm. Są chmury, jest wiatr, jest też gorąco. Za nami kampingowa kawiarnia leniwie wyglądająca swoimi stolikami na ten urokliwy zakątek. Piotrek dopisze za chwile. "Miejsce przypomina mi ostatnią scenę z klasyka gatuku lat 90tych - Psy 2. Tą scenę, która świetnym kawałkiem animuje utwór Michała Lorenca i w której Franz na zakończenie mówi "coś tak jakby w raju..." Utwór i tamten obraz towarzyszą mi do dziś - kiedyś byłem przekonany, że to Nowa Zelandia (przez te dolary brata), potem okazało się, że to jednak Hawaje. Faktycznie można znaleźć tu jakieś podobieństwa do tamtego krajobrazu, ale to raczej luźne skojarzenie..." 
Na pewno można się tu trochę zapomnieć, ale czas ruszać w dalsza trasę, żeby przed drzemką młodzieży zdążyć zobaczyć jeszcze jedno fajne miejsce, a po tym pruć dalej na północ, bo decydujemy się dotrzeć dziś aż do Yeppoon. Przed odjazdem napotkana para, która robi ta trasę z północy na południe zachęca nas do korzystania z Oceanu, mówiąc ze to ostatnie z miejsc gdzie można robić to w miarę bezpiecznie (im dalej na północ tym większe prawdopodobieństwo spotkania aligatorów) :-/ mimo wszystko ruszamy na północ :-)


Tak oto docieramy do nieodległego od Agnes Water Town of 1770. Miejsce skrótowo nazywane  jest po prostu 1770. Podoba mi się ten koncept :-) Na świecie miejsc z numerem w nazwie jest nie tak wcale znowu  dużo https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_places_with_numeric_names).  Jako lokalna atrakcja warta odwiedzenia, 1770 było nam polecane przez  Queenslandlokalsa jeszcze w Brisbane. Miasteczko powstało na miejscu, do którego za drugim razem przybył do Australii James Cook i jego załoga HM Bark Endeavour w maju 1770 roku. Miejsce pierwotnie znane było pod nazwą Round Hill (ze względu na potok, nad którym się znajduje), ale w 1970 roku nazwa została zmieniona dla uczczenia 200 rocznicy wizyty Cooka na tym kawałku ziemi, który dziś znamy pod nazwa Queensland. Lokalna społeczność miasteczka 1770 każdego roku odtwarza inscenizacje historycznego przybycia kapitana Cooka w ramach obchodzonego tutaj w maju "Captain Cook 1770 Festival".
  

Zaliczamy tutaj pięknie położona przystań i dwa zapierające dech w piersiach punkty widokowe (Wave & Bustard Bay Lookout). Jak zwykle w takich sytuacjach Tula jest super przydatna i Bruno wiezie się na plecach mamy pod górę wśród palm i buszowych indyków na górę z widokiem ;-) 
Potem obowiązkowo Plac zabaw, który mijaliśmy w tamta stronę. Tu zabawa, kanapki z avocado, wędlinką i serem, mycie zębów w plenerze, sesja foto b&w i ... Wspólna kawa -znowu! Chyba trzeba będzie zacząć kupować po dwie jednak! Piotrek zaczyna lubić ;-) (dementuję, Piotrek nadal twierdzi, że kawa to zło ;-)) W między czasie gołym okiem obserwujemy przypływ. Łodzie, które godzinę temu stały na piachu powoli zaczynają moczyć swoje rufy w całkiem szybko zbliżających się do nas wodach morza koralowego.
Jest świeżo po południu - dziś zaczynamy wcześniej na fali dotychczasowych doświadczeń. Zresztą i kamping już wydzwoniony - miejsce jest - jak nie my ;-)) no z takim wyprzedzeniem ;-))) 
Na przydrożnej stacji Piotrek kupuje kabel i wreszcie może uruchomić w aucie swoją muzę (Moby i jego Sevastopol czy Lacrimae to dla mnie kalsyka gatunku drogi). Jest git. Po drodze do Yeppoon znów zabawa znakami przydrożnymi trivia, pomagająca w zachowaniu czujności na drodze. pytanie What is the floral emblem of Queensland? Odpowiedź: the Cook Town Orchid.
Przejeżdżamy przez Rockampton (teraz leci pszczółka maja). Tutaj mijamy zwrotnik koziorożca i jutro tu wrócimy zrobić pamiątkowe zdjęcia.
Miasto nie robi wrażenia metropolii, ale chyba jest sporym ośrodkiem. Właśnie mijamy salon Jaguara i jest to całkiem spore przedstawicielstwo. W sumie jest to takie niskie, ale jednak rozległe miasto z dużą Wisłą i ... (nie wiem co Ewa chciała dalej napisać ;-) rzeka nazywa się Fitzroy). Rockhampton jest stolicą Queenslandzkiej wołowiny, na wjeździe do miasta na postumencie stoi duża krowa (lub byk - trudno orzec). Z istotnych rzeczy (oprócz bliskości zwrotnika koziorożca) warto odnotować, że w Rockhampton przez ponad 300 dni w roku na niebie świeci Słońce - to chyba antypody pogodowe Warszawy??. Miasto jednak nie zatrzymuje nas na długo. Jedziemy w kierunku miejscowości Emu Park. Gdzieś w okolicy mamy nocleg.
Kemping ładny, ale oprócz basenów i miejsca zabaw dla dzieci niczym pozytywnym spośród do tej pory poznanych się nie wyróżnia. No łazienki są ekskluzywne. B skacze na wielkiej poduszce (to jest jednak pozytyw, który chyba wyróżnia) ku swojej wielkiej uciesze, a my na koniec zabieramy go na plaże zobaczyć morze przed zachodem słońca. Po tym co już do tej pory widzieliśmy, plaża nie rzuca nas na kolana. Dość ciemna, niewygodna z powodu dużej ilości muszli wszelkiego rodzaju (mi przypomina wieczorne spotkanie w Starigrad w Chorwacji). Zachód słońca, plaża w odcieniach szarości i luźno porozrzucane wyspy... liczę na poranek.

Jeszcze kolacja. Pierwszy raz odpalamy turystyczną kuchenkę gazowa i mamy kurczaka na oleju koko z makaronem i pesto. Do picia englisz breakfast tea tym razem :-). Bruno wcina i krzyczy am am, jakby nie jadł od tygodnia. Po siatkowych ścianach kempingowej jadalni wspinają się jaszczurki. Na kampingu cisza. Wszyscy praktycznie w swoim gospodarstwie kempingowym (ludzi zawsze potrzebują wydzielenia swojej przestrzeni). Ktoś podsmaża kiełbaski na małym turystycznym grillu, ktoś ogląda mecz w przyczepie. Niebo czarne usłane gwiazdami. P czyta pierwsze strony książki, która pożyczył mu Nikodem... w końcu czas na jako taki relaks :-) Bruno zamiast spac, wiesza się na uchwycie w samochodzie i robi sobie z niego huśtawkę, krzycząc buju buju. Wreszcie po lekturze kici koci, która nie mogła usnąć, ale w końcu usnęła, również B odpływa, a my oddajemy sie przeglądaniu mapy i kampingów dalej na północ. Nad nami oprócz gwiazd palmy i jakiś zlot dzikiego ptactwa/nietoperstwa.

Elektronika znów cała na kablach. Czas spać. Dobranoc.