czwartek, 16 listopada 2017

Brisbane to Cairns. Sunshine Coast, Harvey Bay. Lepsze jutro jest dziś. Dzień 4

Dzień kalendarzowy: 12.09.2017
Miejscowość początkowa: Caloundra - Sunshine Coast.
Miejscowosc docelowa: Urangan - Harvey Bay.
Stan licznika na początku dnia: 500038km
Stan licznika na koniec dnia: 500303km
Dystans przebyty samochodem: 265km
Dystans całkowity: 405km
Tankowanie do pełna: 55 baksów

Dzień 4: Caloundra, Noosa i Urangan zaznaczono na mapie gwiazdkami.

Dzień dobry. Budzimy się o dziwo całkiem wyspani. Nixon zapewnił nam godziwy sen a kemping rozpieszcza infrastrukturą. Nad brzegiem bliżej nieokreślonej wody jemy śniadanie zupełnie tak samo wykwintne jak w domu. Tost posmarowany avokado, na wszystkim jajko na miękko i herbata english breakfast-bajeczka. Trudno się stresować. Nagle, ni stad ni zowąd przebiega obok nas dziki kangur Wallabie, który jest pierwszym kangurem widzianym przez nas na żywo w terenie. Za kangurem z krzaków biegną w popłochu ludzie poubierani w podobnie wyglądające uniformy. Całość w pierwszym kontakcie wygląda dosyć groźnie. W następnych razi w oczy nieporadnością przedstawicieli rodzaju ludzkiego zestawioną ze sprytem małego torbacza. Po chwili dowiadujemy się, że ów Wollabee uciekł z Pobliskiego Australia Zoo, tego samego w którym pracował legendarny Łowca Krokodyli - Steve Irwin. Nie poznamy dalszych losów pościgu ponieważ nadchodzi czas opuszczenia kempingu (zazwyczaj, jak się później dowiemy jest to godzina 11sta). Jestem nieco rozczarowany, ponieważ nadal nie mogę powiedzieć, że widziałem dzikiego kangura. Opuszczamy kemping, nie mamy jasnego celu, nie musimy jednak jechać daleko. Przejechaliśmy ledwie 300-400metrów a naszym oczom ukazała się piękna plaża z placem zabaw i widokiem na Lazurowe wody Oceanu. Jest gorąco i atrakcyjnie więc tutaj bez żadnego przymusu spędzamy późne przed i wczesne popołudnie. Trudno pojąć, źe ludzie którzy są z nami na placu zabaw nie są tak samo jak my turystami. Plaża i widok na Birbi Island wygląda tak egzotycznie, że trudno uwierzyć że jesteśmy właśnie uczestnikami codziennego życia australijskiego: Wyszkowa, Garwolina czy dajmy na to Pułtuska. 
Z Caloundry udajemy się wzdłuż Sunshine Coast a później autostradą do miejscowości Noosa. Miejscowość jest jedną z tych bardziej charakterystycznych na całej trasie. Miejscami przypomina mi coś co już widziałem, Santa Cruz? A może jednak Łebę? My odwiedzamy lokalną plażę, promenadę i rekomendowany nam wcześniej Surfing club z tarasem widokowym. Jest tu prawie jak nad jeziorem zdworskim ;) tylko zamiast ciepłej wódki i starych pierogów z jagodami serwuje się tu zimne proseco w schlodzonym szkle i kalmary. Duża porcja nazwana jest tutaj (Share waves) - taką zamawiamy.
Ponownie wychodzimy na Plażę, która jest zawiana tak samo jak ta w Porto, gdy pierwszy raz witaliśmy się z Atlantykiem.
Jeśli awersem Noosy jest Ocean, to jej rewersem jest zatoczka, która tworzy układ kanałów zakończony jeziorem Weyba. Wpiszcie sobie w Googlu słowo Noosa i wyszukajcie grafiki. 

Noosa - zdjęcie ze strony www.sunsetcove.com.au

Miejsce jest niesamowite i łatwiejsze do zrozumienia po obejrzeniu fotografii niż przeczytaniu jakiegokolwiek opisu. Nad jednym z tych kanałów znajdujemy plac zabaw. Następuje czas na wybieganie młodzieńca na pobliskiej polance. Ludzi mimo sielankowego nastroju generalnie starają się tu coś robić, ktoś gra w piłkę, ktoś rzuca piłką do rugby, ktoś medytuje.
Z boku jakiś przystojniak przerzuca kotlety i warzywa, ekipa bez npięcia i pośpiechu kręci program w konwencji "gotowanie na ekranie"
Na parkingu, na którym stoimy pojawia się drugi Spaceship (Gen Lee). Wysiada z niego parka, która na relaksie na brzegu malowniczej rzeczki rozstawia sobie leżaczki i składany grill. Przed nami jeszcze dzisiaj kawałek drogi. Ruszamy. Trasa to głównie wzgórzyste krajobrazy, które przynoszą wspomnienie suwalszczyzny. Tyle że tutejsze krowy pasą się wśród palmowych drzew, a gdzieniegdzie zamiast bociana można zauważyć kangura (tak napisała Ewa, ja jako kierowca nadal ich nie widziałem). No właśnie, słyszałem tych opowieści sto. Tutejsze kangury ponoć tylko czychają przy skraju drogi na nadjeżdzający samochód by w ostatnim momencie rzucić się pod jego koła. Między innymi dlatego właśnie australijskie samochody terenowe i ciężarówki mają w większości wzmocnione, stalowe zderzaki. Uppsss, przed chwilą przejechaliśmy obok jednego, prawdopodobnie potrąconego - leżał w rowie, nie wyglądał zbyt dobrze. Zauważyliśmy go zaraz po tym, jak zorientowaliśmy się, że przejechaliśmy .... węża (taki z 1,5-1,8metra) :/ Nie mamy nic do węży i mamy nadzieje, że mimo tak niefortunnego pierwszego z nimi spotkania, węże nie będą miały też nic do nas... sorry węże. 
Powoli dzień dobiega końca, szutrowa droga, która się poruszamy i brak zasięgu o zachodzie słońca przekonują nas do zmiany trasy. Zamiast przez narodowy park, wybieramy powrót do cywilizacji, czyli azymut na A1, czyli Bruce Highway (mijane po drodze campery na światłach awaryjnych jedynie utwierdzają nas w przekonaniu o słusznosci tej decyzji, młody na szczęście śpi).
Okazuje się, że droga do nas mówi ;-) Przy drogach stoją znaki, które kierowców znużonych trasą zachęcają do pewnego rodzaju zabawy. To oczywiście po to, żeby ocucić ich umysły. Na trasie pojawiają się kolejno znaki. Pytanie: jaka jest największa wyspa Queensland? Za jakiś czas wyrasta znak odpowiedź: Freiser Island. Po nim kolejny: keep playing... oraz inne zachęcające do odpoczynku. Np. niektóre  znaki zapraszają do miejsc, w których można otrzymać darmową kawę w godzinach otwarcia takiego przydrożnego punktu. 
W minejszych niż wczoraj stresach (ale jednak) docieramy do miejscowości Urangan w Harvey Bay.
Nocleg dziś to Collonial Village sieci Youth Hostels Australia (YHA-lubimy!). koszt tym razem to 24 AUD (lubimy!), kamping jest klimatyczny, cichy, spokojny, ze mini lasem deszczowym i stawem, w którym pływają kaczki i żółwie (lubimy!). Dookoła kręcą się pawie. Brak jednak infrastruktury dla maluszków, trzeba było sobie radzić przy umywalce w damskiej toalecie, ale spoko. Wszystko jest czyste i wygodne. Kuchnia jest przestronna, wydzielona oraz z salonem telewizyjnym.
Po rozłożeniu się idziemy do knajpki na terenia kampingu, która serwuje bardzo dobre piwko Coopers za jednym 6 AUD (ajjjj, lubimy!) i Coronę (ja jednka mniej). Co za relaks, piwko i muzyczka w tle. Ładujemy całą elektronikę...ładowarki rozgrzane są do czerwoności.

W nocy już gorącej, zastanawiamy się czy tutejsze węże maja jakieś plany odwetowe w stosunku do nas. Upewniam się u chłopaka za barem, czy mają tu węże. Odpowiada z grymasem, że nieeee.. Ja mu wierzę, Po toalecie, w której na ścianie wisi zdjęcie polskiego hydroplanu Wilga udajemy się na spoczynek (przed oczami widzę znany dobrze budynek PZL Warszawa w Alei Krakowskiej - ole!) . Otwarte szyby już powoli nie wystarczają, na następny nocleg chyba otworzymy klapę. Ciekawe czy Ewa też zastanawia się czy są tutaj węże mściciele? Gasimy gral marina zawieszonego pod sufitem. Dobranoc :-)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz