piątek, 20 października 2017

Palm Beach i Whale Beach - najbardziej północne z Sydnejskich plaż

Była to przełomowa wyprawa ponieważ pierwszy raz na wycieczkę wybraliśmy się własnym środkiem transportu kołowego. Podróż przebiegła bez problemów, ale jednak towarzyszył jej mały stresik... nie wiadomo było właściwie w jakiej kondycji jest samochód i czy nie zrobi nam po drodze jakiegoś psikusa. Wszystko odbyło się jednak według planu. Podróż na północ zajęła nam około godziny i muszę przyznać, że sama trasa i jej przebycie jest już wystarczająco atrakcyjne. Trochę serpentyn, trochę lasu, czasem jakiś mostek, czasem trochę wody. Dobre miejsce na wypad moto, ale to jednak nie tym razem. Na miejscu kieruje się od razu w stronę plaży, to nie ja dziś jednak decyduję w którym kierunku ostatecznie pójdę. Nim się zorientowałem w czym rzecz, Bruno był już przy karuzeli a Ewa podążała w jego kierunku. Czyli tak jak zwykle, nim osiągniemy cel podróży odwiedzamy najpierw...plac zabaw. Tam odbywa się znany każdemu rodzicowi ceremoniał. Cały czas zastanawiam się jednak, jak wygląda tutejszy Ocean. Miałem przeczucie, że za pagórkiem, który oddziela plac zabaw od Oceanu czeka na nas coś spektakularnego...czuć, że coś wielkiego jest blisko, ledwie na wyciągnięcie ręki. Po godzinie udajemy się w końcu na plażę. Jest całkiem miło, ale chyba znów te palmy w nazwie mnie trochę zmyliły. Spodziewałem się jakiejś pocztówkowej scenerii rodem z tropików, tym czasem jest miło, ale klimat bardziej północny. Tak, właściwie coś w tym jest, miejsce to przypomniało mi...północną Kalifornię (i miejscowość Eureka). Plaża jest długa i zakończona cyplem, na której znajduje się latarnia morska. Właściwie plaża Palm Beach z sąsiednią Whale Beach współtworzy ten cypel. Trasa do latarni i widok spod niej jest ponoć jedną z większych atrakcji tego miejsca. My jednak nie możemy tego potwierdzić, ze względu na niezbyt klarowną sytuację pogodową odkładamy ten spacer na inny czas. Zdjęcia z Google pokazują, że chyba warto tam się będzie jednak kiedyś wybrać. Zamiast spaceru jest zabawa z Brunem na plaży, pozowanie na tle napisu, pod którym wszyscy robią sobie zdjęcia. Nie wiemy o co chodzi, ale wygląda to na lokalną atrakcję. Coś jak sklep z polskiego serialu "Ranczo". Bezrozumnie, za tłumem stajemy i my... Tak, muszę to przyznać, wcale nie jestem lepszy od reszty turystów z kijkami :-). Po wszystkim okazało się, że szyld Summer Bay, pod którym pozowaliśmy, to tak naprawdę fikcyjna miejscowość stworzona na potrzeby drugiej pod względem długości emisji australijskiej opery mydlanej  "Home and Away". W Polsce serial emitowany był pod tytułem "Zatoka Serc". Tak więc okazuje się, że analogia do serialu "Ranczo" jest jak najbardziej na miejscu. Z Palm Beach, które wierzę że jest naprawdę fajnym miejscem do życia, można dolecieć samolotem wodnym do Rose Bay, w którym jak Wam mówiłem jest jedyne w Sydney lotnisko wodne. Jednak teraz Fu*k Rose Bay. Wracając do samochodu spotykam po drodze osobliwą Włoszkę. Lekko zdradzam podniecenie, Ewa odpuszcza. To nie jest tak, że onieśmielają mnie dziewczyny o długich nogach i wzroście 180plus. Przeciwnie bardzo dobrze czuję się w ich towarzystwie. Pod tym względem jestem trochę Romanem Polańskim. Wiem czego chcę i nie boję się po to niebezpieczne piękno sięgać. Wyciągam aparat i trochę tonę :-) Słyszę jak jakaś amerykanka pyta obok, a może mi zrobiłbyś zdjęcie? Odpowiadam uśmiechem, w normalnych okolicznościach tak :-) dopowiadam sobie w głowie. Wracam do Włoszki, w detalu jest piękna. Detal zawsze stanowi o ostatecznej wartości. Linia jest ponadczasowa, kolor jedyny właściwy, tylko uwypukla te wdzięki. Rozpływam się i chyba lekko zapominam. Mija jakaś dłuższa chwila. Już chyba tylko Bruno jest w stanie płaczem oderwać mnie od sesji. Ewa już jakby odpuściła. Jeszcze kilka zdjęć, słyszę nerwy młodzieńca, wracam do rodziny... Mam jeden fetysz, o którym tydzień później powiem Ewie, że jest najbardziej seksownym ze wszystkich detali jakie mnie w motoryzacyjnym arsenale kręcą. To z resztą powiedziałem już Ewie jakiś czas temu w warszawskim salonie BMW podczas premiery nowej serii pięć. "Następny samochód nie będzie miał ramek", tak skonstatowałem nasz pierwszy kontakt z serią cztery gran coupé. Tak, to wyraźnie da się zauważyć, mam słabość do specyficznej grupy silnych Niemek o wyraźnie androgenicznym rysie. Inne mnie nie interesują aż tak bardzo. Ta przypadłość to pozostałość z czasów wczesnej podstawówki i pierwszym z nią kontakcie. Tutaj jednak czas na eksperyment, nieliczni wiedzą o mojej fascynacji filigranowymi Azjatkami, ale to już wykracza poza bezpieczne (dla mnie) kręgi motoryzacyjne. Przeciwnie, w bezpiecznym świecie motoryzacji, Azja dla mnie prawie w ogóle nie istniej...można poza kilkoma bardzo nielicznymi wyjątkami takimi jak Landcruiser, Patrol, kwadratowy Scion, Wankl Mazdy czy bokser Subaru. Pakując wózek do bagażnika uśmiecham się do siebie, do tych magnetycznie przyciągających wzrok bezbramkowych drzwi, do przyspieszenia, które na papierze zostawia w tyle moje dwie ostatnie Niemki i do tej symetrycznej trakcji, dla której wielu traci głowę i plecie potem straszne bzdury... a co do Whale Beach to jest to druga najbardziej z wysuniętych na północ plaż z mnóstwem serpentyn po drodze. Jest kameralna, tak jak kameralny jest obsługujący ją parking i lokalna knajpka. Co zaraz zobaczycie na zdjęciach, to sobie dopowiedzcie już sami, ja mam dziś w głowie chyba coś innego :-)





Zdjęcia zrobiono w Sierpniu, czyli w środku tutejszej zimy.

Pozdrowienia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz