środa, 5 lipca 2017

Plaże południowego Sydney - podsumowanie

Ostatnim postem zamknąłem na jakiś czas temat południowych plaż. Załączona poniżej mapka pokazuje geograficzną lokalizację opisanych do tej pory miejsc. Dodatkowo na mapie zaznaczyłem lokalizację Sydney Opera House, a także miejsca z którego robiłem nocne zdjęcia portu oraz obrys Central Business District, żeby dać Wam jako takie wyczucie sytuacyjne.

Ten pierwszy okres po przeprowadzce z Warszawy to przede wszystkim mieszkanie w CBD przy Operze a także przez okres tzw. przejściowy w jednej z legendarnych dzielnic Sydnej czyli Bondi. Kiedyś opisywałem Wam czym Bondi może być w oczach osoby, która bazuje na opiniach tubylców. Dzisiaj mogę już powiedzieć czym jest Bondi widziany moimi oczami. 

Bondi to Ocean tuż przed pracą, to powroty po pracy i spacery wzdłuż plaży z Brunem i Ewą. Bondi to soboty i niedziele zaczynane na miejskiej siłowni z widokiem na Wielki Błękit, to przedpołudnia spędzane na włóczeniu się lokalnymi uliczkami po lokalnych sklepikach i kanjpkach. Bondi to miejsce, którego klimat jest nie do podrobienia, to także plaże o których tutaj czytaliście w zasięgu dłuższego spaceru. To lokalne sklepiki głównie azjatyckie, ale też lokalne, koszerne i russians deli, który zatowarowany jest w większości polskimi produktami. Samo Bondi kojarzy mi się z dzielnicą Richmond, w której mieszkałem dekadę temu w San Francisco. Dzielnica mixów kulturowych głównie azjatycko-europejskich z osią w postaci głównej ulicy handlowej z mydłem i powidłem w  sklepikach z witrynami wgapionymi w główny trakt prowadzący z miasta prosto nad Ocean. Bondi to centrum nurkowe na wprost przystanku z przyjacielską ekipą i wielkim dywanikiem polskiej marki Santi na samym środku sklepu. Bondi to różnorodna kuchnia uliczna, to kafejki z ogródkami,  pięćdziesięcioletni surferzy, pierwsza (nasza) włoska pizza w mieści, burrito w lokalnej gastronomii z widokiem na Błękit. Na Bondi zawsze świeci Słońce, Bondi to beztroska, to widok na Ocean z kuchni. Bondi to także obowiązki związane z aktywnością fizyczną. Na Bondi o siódmej rano wcale nie jesteś rannym ptaszkiem, jesteś raczej mocno na wszystko już spóźniony. Idąc o siódmej rano na plażę mijasz po drodze ludzi wracających z porannej rozgrzewki. Bondi jest bowiem miejscem kultu przedstawicieli wszystkich współczesnych religii. Zaczynając od surferów i skaterów, joggerów poprzez yoga medytatorów, fitnesowców, triatlonowców, iron menów na aeroboxerach, streetworkoutowcach i trenerach personalnych kończąc. 

Bondi to także przyjacielska ekipa z Wellington Street i kilka odbytych z nią spontanicznych potyczek alkoholowych. Wellington to moja ulubiona ulica w Bondi, na której mieszkaliśmy w airBnB. Ulica ta ma lokalny klimat i kilka niezaprzeczalnych zalet, oto niektóre z nich:
- z Wellington do pracy zawsze miałem z górki
- z pracy na Wellington zawsze miałem z górki
- z jednej strony Wellington kończyła się moim ulubionym Oceanem Spokojnym 
- z drugiej zaś strony ulica kończyła się moim ulubionym sklepem Kenemys (a ja przecież nie lubię zakupów).

Sam sklep polubiłem od pierwszego wejrzenia (o czym nie omieszkałem powiedzieć szefowi tego lokalu). Na początku myślałem, że lubię go za prostotę przekazu. 2/3 sklepu to magazyn z alkoholem, pozostała część to na miarę moich cierpliwości skrojona spożywka. Potem przekonałem się, że w sklepie tym można także kupić czekoladę Ritter (moją ulubiona) za 2.45 dolara i czteropak piwa Asahi za 9.90 dolara. Nigdzie nie widziałem lepszej ceny w Sydney (potem odkryliśmy Aldi, ale to już inna historia). Jest tu także kilka polskich rarytasów takich jak czosnek marynowany, kapusta i ogórki kiszone Krakusa. W sklepie obok natomiast (we wspomnianym Russian Deli) można kupić cały asortyment firmy Wawel a także krówki z Milanówka i kiełbasę krakowską. O tym wiedzą już Ci, którzy mają ze mną kontatk na facebooku. Tak jakiś czas temu reklamowałem uroki dzielnicy Bondi na swoim FB profilu. Odzew świadczył, że też jak ja lubicie Bondi :-)

Bondi to jednak ponad wszystko surfing

Poranne spacery przed pracą


trochę wielkiego świata, który wpada na Ciebie kiedy spacerujesz sobie po plaży w środku tygodnia (ciekawe czy wiecie kim jest ta para? Ja dowiedziałem się na drugi dzień z lokalnej gazety).


i niezmienna , ale jednak wyczuwalna niechęć tubylców do tego miejsca... Moim zdaniem powody są przynajmniej  dwa. Na pewno jednym  z nich jest sezon letni, w którym wszędobylscy turyści zalewają wrzawą i ściskiem to sympatyczne skądinąd miejsce. Prawdopodobnie drugim powodem, o którym słyszałem tylko raz jest powszechny odbiór dzielnicy, która jeszcze nie tak dawno była uznawana za robotniczą... Bingo! To się coraz bardziej układa w całość .Chyba między innymi za to ją właśnie lubię. Nigdy nie ciągnęło mnie do prestiżowych dzielnic.

Jeśli tu kiedyś do nas przyjedziecie, Bondi będzie jednym z pierwszych miejsc, do których Was zabiorę. Także zapraszam :-) 

Uwaga: Do ostatniego postu o Watsons Bay dodałem zdanie puentę, bez którego moim zdaniem cały tekst nie miał sensu.

P.s. Niedługo z postami przenosimy się na wody zatoki i na drugą jej stronę.

Pozdro

4 komentarze:

  1. Kocie, krówki też były z Kenemys ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nieeeee, wydaje mi się ze Russian Deli

    OdpowiedzUsuń
  3. w Russian Deli chyba nic w końcu nie kupiliśmy :) a ja do ritterków i ogórków dorzuciłam krowy w Kenemys :) niecałe 5 baksów kosztowały :) Ale mogłeś być wtedy pochłonięty kilkupakiem piwa za mniej niż 10 baksów ;) ze szklankami w cenie ;-)

    OdpowiedzUsuń