niedziela, 3 grudnia 2017

Brisbane to Cairns. Whitsunday Island. Z krótką wizytą w raju. Dzień 9.

Dzień kalendarzowy: 17.09.2017
Miejscowość początkowa: Cape Hillsborough
Miejscowość docelowa: Airlie Beach, z konieczności miejsce bez adresu pod Bowen.
Miejscowość po drodze: Whitsunday Island
Stan licznika na początku dnia: 501327km
Stan licznika na koniec dnia 501550km
Dystans przebyty samochodem: 223km
Dystans całkowity: 1652km
Tankowanie: 57Aud
Inne środki transport: Łódź

 Dzień 9. Cape Hillsborough, Airlie Beach, Whitsunday Island i kemping w okolicy Bowen zaznaczono na mapie gwiazdkami.
Airlie Beach jest to typowo turystyczna miejscowość w stylu naszych nadbałtyckich kurortów. Bardzo fajna, gorąca i tropikalna. Przybywamy tutaj z Cape Hillsborough przed południem. Mamy w planach wycieczkę na Withsunday Island. Jeśli któreś miejsce miałbym wskazać jako koncentrat wszystkich możliwych atrakcji do wyciśnięcia z całej trasy, którą przebywamy - wskazałbym właśnie Airlie Beach z okolicznymi wyspami. To są pocztówkowe miejsca, które można zobaczyć w każdym katalogu opisującym największe atrakcje Queensland i chyba całej Australii w ogóle. Po mieście kręcimy się chwilkę po czym udajemy się do portu. Jest naprawdę upalnie. Na wyspie i po drodze same świetne widoki. Lazur morza koralowego jest tak nierzeczywisty, że trudno w niego uwierzyć. Na statku poznajemy Polkę, która od urodzenia mieszka w Niemczech. Miłe spotkanie na trzecim końcu świata. Bruno zaczepia też brodatego jegomościa, który w tych rajskich okolicznościach jak sam mówi „pracuje w betonie”. To jest to! Nie ładne garnitury kupione za resztki pensji, nie fasadowy profesjonalizm chłopców i dziewczyn pozatrudnianych przez rozmaite korporacje w dymiących centrach miast, ale facet pracujący „w betonie”, w jednym z najbardziej egzotycznych miejsc jakie w życiu widziałem, jest tym co do mnie rzeczywiści przemawia... Po zakupy spożywcze ów jegomość pływa po morzu koralowym (pozdro Staluś) do odległej o pół godziny miejscowości Airlie Beach. O pracy „ w betonie” i o okolicy opowiada bez większych emocji. To piękna kontra do tych milionów ludzi, którzy co roku wrzucają zdjęcia na Insta, Fejsbuki i blogi tylko po to by pokazać innym, że właśnie tu byli, że tu dotarli... Obserwowanie tych nastoletnich dziewczyn pozujących „na tle” ze sztucznie przyklejonym uśmiechem i wgapiających się w ekran w oczekiwaniu na "insta propsy" jest szczególnie przykrym doświadczeniem…Zaprawdę powiadam Wam, koniec cywilizacji zachodu jest bliski (wschód wcale w tym względzie nie jest lepszy..)


Ok., dopływamy w końcu na Whitsunday Island, wysiadamy na plaży Whitehaven. Jest to kawałek raju na ziemi. W zależności od tego kto i dla kogo robi rankingi, możecie często znaleźć to miejsce w zestawieniu typu "10 najpiękniejszych plaż świata". Na pewno w zestawieniu australijskim, Whitehaven jest zawsze na pudle...Proszę, np dzisiaj (już po publikacji tego posta) portal fly4free.pl plasuje Whiteheaven na drugim miejscu pośród najbardziej urokliwych plaż na świecie.
Woda jest lazurowa, zieleń soczysta a piasek tutaj jest naprawdę zjawiskowy. Charakteryzuje go biały kolor i niezwykle drobna frakcja. Ponoć w swoim składzie zawiera aż 98-99% procent krzemu (silica). Zabieram próbkę ze sobą, aby w Warszawie kiedyś zbadać jego skład... Robię tutaj też kilka płytkich nurów, ale nic specjalnego pod wodą nie ma...Biały (bardzo biały) piasek i to w zasadzie wszystko. Po powrocie do miasta odbywamy z B i E fajny spacerek wieczorem po promenadzie miejskiej. Jest gwarno, sklepy są otwarte, jest ciepło i jest lansik jak to na promenadach. My w swoim stylu odwiedzamy McDonaldsa, kupujemy chleb w sklepie i gdy przychodzi czas szukania noclegu (a właściwie gdy już jest na to za późno) okazuje się, że wszystkie campingi są pełne. Właśnie zaczął się czas wakacyjny w Queensland. Dzień był tak wyluzowany, że zapomnieliśmy o zapewnieniu sobie noclegu. Po godzinie szukania decydujemy się na opuszczenie miejscowości i szukanie campingu gdzieś dalej. 

W tym momencie następuje symboliczne wygnanie z raju. 

Niestety poszukiwania wyrzucają nas na pole campingowe pod Bowen, które jest na totalnym odludziu. Miejsce jest specyficzne, zupełne pustkowie, camping zdominowali jacyś proekologiczni aktywiści i innej maści idealiści, którzy nie budzą jednak mojej sympatii. Airlie Beach było pod tym względem zupełnie innym światem...światem, do którego może kiedyś jeszcze wrócimy. Przez całą noc z odległości około 10m przygląda nam się kangur... Wino z Yeppoon jest tak paskudne, że bez żalu je wylewamy... Trudno inaczej podsumować ostatnie godziny kończącego się właśnie dnia.

Pozdrawiamy,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz