czwartek, 7 grudnia 2017

Brisbane to Cairns. Townsville - Magnetic Island. Dzień 10.



Dzień kalendarzowy: 18.09.2017
Miejscowość początkowa: Miejsce bez adresu pod Bowen
Miejscowość docelowa: Townsville z widokiem na Magnetic Island…
Miejscowość po drodze: Bowen. 
Stan licznika na początku dnia: 501550km
Stan licznika na koniec dnia 501791km
Dystans przebyty samochodem: 241km
Dystans całkowity: 1893km
Tankowanie: 57Aud

Dzień 10. Miejscowości Bowen i Twonsville zaznaczono na mapie gwiazdkami.

Rano moje sympatie pozostają niezmienne. Staram się raczej unikać tej specyficznej grupy ludzi, która zdominowała to miejsce. Interakcja jest mocno na dystans i raczej czuję napięcie w całej tej sytuacji. Podczas krótkiej rozmowy, guru tej sekty skarży się Ewie, że w gruncie rzeczy to banda nierobów i wszystko, wszystkim musi nakazywać. Patrzę na twarze dookoła i jakoś mnie ta diagnoza wcale bardzo nie dziwi. Guru to typ „elektryczny”, lata po kempingu na wpół nagi z dużym nożem i mówi, że możemy się przyłączyć do wspólnego śniadania. Grzecznie dziękujemy. Guru uprzedza, że oni nie są żadną sektą religijną i że są pokojowo nastawieni… Przypuszczam, że tak rzeczywiście jest, ale ja patrzę na niego i po raz drugi podczas tej wyprawy myślę, że to dziwne, że nie można po tym dzikim w sumie kraju poruszać się z bronią (pierwszy raz myślałem o tym kiedy rozważałem scenariusz awaryjnego noclegu w lesie). Jemy samotnie szybkie śniadanie pod jednym z drzew i zabieramy się stąd czym prędzej. Nie pamiętam czy machamy sobie na pożegnanie… było w sumie miło a my jesteśmy przyjacielscy, więc przypuszczam, że jednak tak.  Opowiadamy sobie na świeżo z Ewą wrażenia i ustalamy, że to miejsce przypomina nam dziki nocleg w Donya Banda w Chorwacji :-) Pojawia się uśmiech na twarzy i jedziemy dalej…   
 Australijska Donya Banda. Raz na jakiś czas to po prostu musi się zdarzyć... Miejsca tak ciekawe jak samo zdjęcie :-)

Ale nie tak znowu dużo dalej. Wkrótce się zatrzymujemy, żeby przyjrzeć się z bliska pomnikowi gigantycznego owocu mango (taka lokalna atrakcja). Kontemplujemy chwilę i... w drogę.
W Bowen spotykamy Polaków z Newcastle (NSW) i to (na co liczymy) może być jakaś nagroda za dzisiejszy nocleg/ nadzieja na przyszłość. Może uda nam się ich kiedyś odwiedzić i zobaczyć przy okazji tereny na północ od Sydney?
Summa summarum jest to w sumie bardzo miłe spotkanie. Para, którą spotkaliśmy wyjechała z Polski tuż przed stanem wojennym, jest to typowy przykład tzw. emigracji czasów Solidarności. Trafia mi się ciekawa rozmowa o wszystkim, jak to z Polakami na obczyźnie. To co zapamiętam, to stanowcza deklaracja mojego rozmówcy o tym, że w "tamtych czasach, wszyscy związkowcy wiedzieli..." jak później ustalam, wiedzieli to o czym my dowiedzieliśmy się po latach z archiwów IPN, książek (np. Cenckiewicza) i zachowanych materiałów w różnych mokotowsko-konstancińskich szafach (np. na ulicy Oszczepników). Po wysondowaniu mojej osoby i mojej wiedzy o tamtych czasach, słyszę "my na południu byliśmy ostrzegani przez tych z północy...." Świetny kawałek wiedzy o najnowszej historii Polski zdeponowany jest na różnych kontynentach świata. To wiedziałem już po wizycie w Californii. Mam nadzieję, że kiedyś ta emigracja dopisze swoje karty do najnowszej dziejów Polski. Ja tu jestem jednak tylko słuchaczem… Ok., wracajmy na szlak... W Bowen warto zobaczyć zatokę Rose Bay, Horseshoe Bay i punkt widokowy Rotary Lookout. Sama mieścina po Airlie Beach niczym nas jednak nie zachwyca... jest tu zbyt spokojnie jak dla nas. Koło południa wyruszamy dalej.
Po drodze mijamy wiele wyschniętych rzek, i przejazdów z koleją wąskotorową (obsługującą lokalne pola trzciny cukrowej). Pola z trzciną cukrową towarzyszą nam już trzeci dzień.


Dzisiejszy popołudnie spędzamy głównie w drodze z krótkim przestankiem w Billabong sanktuarium. Chcieliśmy zobaczyć tu misie koala, ale zostaliśmy poinstruowani, że musielibyśmy czekać około 2 godzin, więc sobie odpuszczamy. Z B nie jest tak łatwo... Wśród różnorodności souvenirów wypatruje sobie zapakowany monster truck z krokodylem. Pokazuje palcem na niego i zaraz potem na podłogę, krzycząc "tu tu". W konsekwencji wychodzi z samochodem, z którym do końca dnia się już nie rozstaje (w podróży taka zabawka to pewnego rodzaju błogosławieństwo).
W końcu lądujemy w Townsville, na campingu z widokiem na Magnetic Island. W mieście (co jest pewnym novum) pojawiają się znaki „road trains” z obrazkiem ciężarówki z trzema przyczepami. Pod spodem widnieje napis 53m. Potwierdzam, ciężarówki te są naprawdę dłuuugie...


Po wczorajszym dniu próbujemy uniknąć tego samego błędu, więc na campingu logujemy się około godziny 16stej... Wreszcie trochę spokojniej. W świetle dziennym robimy czyszczenie naszego domu na kółkach a do tego ordynujemy sobie pranie. Na koniec dnia w nagrodę pełna wieczorna toaleta - czuć powiew świeżości i relaks :-) Na kolacje pierwszy raz wreszcie grillujemy kiełbaski z Colesa. Jest bardzo bardzo :-) i ten Magnetic Island w tle… Nie mogę od tego uciec. Miejsce przypomina mi Marcina, który dotarł tu około dziesięć lat temu jak jeszcze wspólnie mieszkaliśmy w San Francisco. Szczerze mówiąc liczyłem, że w tym roku właśnie gdzieś tutaj się spotkamy. Z chęcią bym z nim dziś o tym miejscu pogadał, ale to ani dziś ani jutro się już nie wydarzy...
Światło jakiś czas temu zgasło, ja jednak wciąż nie mogę zasnąć.

Magnetic Island możecie zobaczyć na filmiku Marcina.

W końcu jednak się udaje...
Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz