Dzień kalendarzowy: 19.09.2017
Miejscowość początkowa: Townsville
z widokiem na Magnetic Island…
Miejscowość docelowa: Wongaling
Beach
Miejscowość po drodze: Ingham,
Cardwell, South Mission Beach
Stan licznika na początku
dnia: 501791km
Stan licznika na koniec dnia 502130km
Dystans przebyty samochodem:
339km
Dystans całkowity: 2232km
Tankowanie: 55Aud
Dzień 11. Townsville, Ingham, Wallaman Fall, Cardwell, Mission Beach zaznaczono na mapie gwiazdkami.
Rano również się nie śpieszymy.
Niebo jest pochmurne, ale jest przyjemnie i jest to miła przerwa od palącego
słońca. Ruszamy w dalszą podróż… Docieramy do Ingham i w tym miejscu mimo deszczu
decydujemy się jednak wydłużyć trasę i odwiedzić największy wodospad na
kontynencie australijskim, tj. Wallaman Falls.
W połowie drogi, która jest właściwie wspinaczką górskimi serpentynami czuję, że sprawa jest przegrana. Na zdjęciach poniżej możecie zobaczyć dlaczego stopniowo nabierałem takiego przekonania. Z każdym kilometrem wszędobylska mgła gęstnieje, ale jesteśmy za blisko żeby się poddać. Podjęliśmy decyzję w deszczowym Ingham, ale Inghm w stosunku do wodospadu leży w dole i to co się dzieje właśnie w otaczającym nas wiecznie zielonym równikowym lesie nie było dla takich laików jak my łatwe do przewidzenia (a powinno)... Podejmujemy decyzję, że do wodospadu jednak dotrzemy (znów niewierny Tomasz musi się przekonać sam..) W końcu docieramy na miejsce, Ewa jest chyba na mnie trochę zła, to miał być jeden z tych łatwiejszych dni ;-). Wyskakuję szybko z samochodu (pada tropikalny deszcz) i...
Wallaman Fall - największy z australijskich wodospadów.
...No i na górze była kompostowa
toaleta (taki o wodospad ;)))) przynajmniej tyle ;-) Acha, no i padało cały
czas, więc "obejrzeć" wodospad wyszedł najpierw P. Wrócił zamoknięty
do samochodu, patrzy na mnie i pyta zbity "czy chcesz tez iść zobaczyć, to
znaczy posłuchać wodospadu?" I tak oto pojechaliśmy, posłuchaliśmy i
wróciliśmy :-) brzmiał dumnie :-) na pewno jest wielki!
Niestety. Mimo nadłożenia drogi i całego poświęcenia, nie udaje nam się zobaczyć tego giganta. Mgła o konsystencji mleka umożliwia nam tylko posłuchanie spadającej z 268 metrów wody... Cholerny pech, ale czasem i tak bywa... To co zawsze pcha mnie do przodu (przekonanie o jakiejś ukrytej mocy słów "Audaces fortuna iuvat") tym razem zostawiło nas samych wśród tropikalnej dżungli, otoczonych mgłą i przemoczonych ulewnym deszczem (w towarzystwie dwóch Japończyków nie mówiących po angielsku). Przypomina mi się Magda i Wojtek, którzy w San Francisco chcieli zobaczyć most Golden Gate i z podobnych powodów nie zobaczyli.
Niestety. Mimo nadłożenia drogi i całego poświęcenia, nie udaje nam się zobaczyć tego giganta. Mgła o konsystencji mleka umożliwia nam tylko posłuchanie spadającej z 268 metrów wody... Cholerny pech, ale czasem i tak bywa... To co zawsze pcha mnie do przodu (przekonanie o jakiejś ukrytej mocy słów "Audaces fortuna iuvat") tym razem zostawiło nas samych wśród tropikalnej dżungli, otoczonych mgłą i przemoczonych ulewnym deszczem (w towarzystwie dwóch Japończyków nie mówiących po angielsku). Przypomina mi się Magda i Wojtek, którzy w San Francisco chcieli zobaczyć most Golden Gate i z podobnych powodów nie zobaczyli.
Teraz
trochę przemyśleń (tanich jak przysłowiowy barszcz) z podróżniczego
bekstejdżu... Zjeżdżamy z góry a ja myślę sobie, że zdjęcia i album,
które oglądamy to w rzeczywistości tylko kwintesencja całego tego trudu.
Podróżowanie to w 90% bieżąca logistyka, stresujące sytuacje, zmiany
planów, nieprzewidziane okoliczności i te 10% to te krótkie momenty
wynagradzające cały ten wysiłek. Największy australijski wodospad mimo
podjętej walki dziś nas pokonał (a czy na koniec pokona nas też sama
Australia?). Podróż to dla mnie właśnie walka o takie momenty... samo życie.
Plusem tej dzisiejszej wyprawy jest
dwugodzinne obcowanie z lasem tropikalnym. Po drodze bardzo często pojawiają się znaki ostrzegające przed
biegającymi ptakami Cassowary, potem tych znaków będzie jeszcze więcej, ale
żadnego ptaka ostatecznie nie zobaczyliśmy…
Wracając z wodospadu znów przypominają
się Hawaje, to zawsze jest miłe :) W drodze powrotnej zatrzymujemy się w
Ingham... a to już pora na druga kawkę. Szukamy Maca, bo był gdzieś po drodze,
ale P ze zdziwieniem pyta, czy na pewno nie chcę jakiejś kawiarnianej kawy, skoro
już się dałam namówić na ten wielki wodospad ;-) no i pomyślałam, ze w sumie
wolę, wiec wyszliśmy na krótki spacer po ulicy, wzdłuż której było wiele
różnych kawiarni, knajpek i sklepików - nic wielkiego, w niczym to nie
przypominało ruchliwych miast czy kurortów, raczej lokalny klimat. Ludzie
pozdrawiali się nawzajem. Weszliśmy do jednej z nich. Przyciągnęły nas stoliki
z kredkami i zabawkami dla dzieci. Wnętrze fajne, ale zza szklanych witryn
smakołyki okazały się nazbyt kuszące i tak oprócz kawy dostajemy ravioli ze
szpinakiem i taka niespodzianka od męża - bezunię :-) na półkach kolorowe
towary z Włoch - szeroki asortyment. Siedzimy sobie na kanapie, B zachowuje się
jak przystało na młodzieńca po dość długiej tropikalnej drzemce, więc
decydujemy się szybko kończyć i wyjść na zewnątrz, zanim rozniesie lokal.
Na zewnątrz w korytarzu między
budynkami, gdzie jest dużo miejsca do biegania, znajdujemy obrazy na ścianach.
To obszar cukru i plantatorzy trzciny cukrowej dorobili się tu niemałych
fortun. Są tu obrazy i mozaiki - bardzo ciekawe i w dodatku cieszą oko całej
naszej trójki. Są też opisy historii poszczególnych rodzin. Większość
pochodzenia włoskiego. Od razu kojarzymy znak z wjazdu do miasta o festiwalu
włoskim w Ingham. No tak. Teraz już nie dziwi, że na tej ulicy co chwila
zaprasza włoska kawiarnia, bo na krótkim odcinku było ich co najmniej kilka.
Po wizycie w Wallaman Falls i Ingham ruszamy do miejsca dzisiejszego noclegu. Czyli właściwie gdzie?
Po wizycie w Wallaman Falls i Ingham ruszamy do miejsca dzisiejszego noclegu. Czyli właściwie gdzie?
A tu :-)
Pada, więc kamping nie jest
opcją, bo nie utrzymamy Brunka w aucie przez tyle godzin. Zajeżdżamy na kamping
w South Mission Beach - wita nas na plaży znak ostrzegający przed krokodylami i
każe nie zbliżać się do brzegu. Ale to jest jeszcze do zaakceptowania.
Natomiast cena za tzw kabinę na kempingu już nas trochę odstrasza, więc
postanawiamy poszukać hostelu dla backpackersow.
W poszukiwaniu noclegu
lądujemy w niezwykle klimatycznej osadzie YHA Scotty's Beach House w Wongaling
beach (pomiędzy South Mission Beach a Mission Beach). To był ostatni
indywidualny pokój! Ze względu na tropikalny deszcz, pierwszy raz od 9 dni
śpimy pod dachem w pokoju z prysznicem-luksus! Pada naprawdę ostro - no leje
(pierwszy raz od 9 tygodni).
Pierwszy raz od 9 dni leżę na łóżku... pod dachem, który chyba zaraz zacznie przeciekać.
Jemy kolacje w tłumie
backpackersow - jest fajna kuchnia, dobrze wyposażona, dużo ludzi, a jednak
każdy sprawnie przygotowuje swój posiłek. Również i my. Przy zmywaniu poznajemy
się z Katalończykami. Leje nadal. Otoczenie jest soczyste.
Wyjmuję książkę od Nikodema,
siadam na tapczanie pod zadaszoną wiatą, po chwili przenoszę się do pokoju,
otwieram piwo i... budzę się następnego dnia :-) to jednak zmęczenie dopada.
Tropikalny relax
ciao!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz