niedziela, 10 grudnia 2017

Brisbane to Cairns. Ingham i South Mission Bay. Szczęście (nie zawsze) sprzyja śmiałym. Dzień 11.


Dzień kalendarzowy: 19.09.2017
Miejscowość początkowa: Townsville z widokiem na Magnetic Island…
Miejscowość docelowa: Wongaling Beach
Miejscowość po drodze: Ingham, Cardwell, South Mission Beach
Stan licznika na początku dnia: 501791km
Stan licznika na koniec dnia 502130km
Dystans przebyty samochodem: 339km
Dystans całkowity: 2232km
Tankowanie: 55Aud

Dzień 11. Townsville, Ingham, Wallaman Fall, Cardwell, Mission Beach zaznaczono na mapie gwiazdkami.
Rano również się nie śpieszymy. Niebo jest pochmurne, ale jest przyjemnie i jest to miła przerwa od palącego słońca. Ruszamy w dalszą podróż… Docieramy do Ingham i w tym miejscu mimo deszczu decydujemy się jednak wydłużyć trasę i odwiedzić największy wodospad na kontynencie australijskim, tj. Wallaman Falls.
W połowie drogi, która jest właściwie wspinaczką górskimi serpentynami czuję, że sprawa jest przegrana. Na zdjęciach poniżej możecie zobaczyć dlaczego stopniowo nabierałem takiego przekonania. Z każdym kilometrem wszędobylska mgła gęstnieje, ale jesteśmy za blisko żeby się poddać. Podjęliśmy decyzję w deszczowym Ingham, ale Inghm w stosunku do wodospadu leży w dole i to co się dzieje właśnie w otaczającym nas wiecznie zielonym równikowym lesie nie było dla takich laików jak my łatwe do przewidzenia  (a powinno)... Podejmujemy decyzję, że do wodospadu jednak dotrzemy (znów niewierny Tomasz musi się przekonać sam..) W końcu docieramy na miejsce, Ewa jest chyba na mnie trochę zła, to miał być jeden z tych łatwiejszych dni  ;-). Wyskakuję szybko z  samochodu (pada tropikalny deszcz) i... 

 Wallaman Fall - największy z australijskich wodospadów.

...No i na górze była kompostowa toaleta (taki o wodospad ;)))) przynajmniej tyle ;-) Acha, no i padało cały czas, więc "obejrzeć" wodospad wyszedł najpierw P. Wrócił zamoknięty do samochodu, patrzy na mnie i pyta zbity "czy chcesz tez iść zobaczyć, to znaczy posłuchać wodospadu?" I tak oto pojechaliśmy, posłuchaliśmy i wróciliśmy :-) brzmiał dumnie :-) na pewno jest wielki! 
Niestety. Mimo nadłożenia drogi i całego poświęcenia, nie udaje nam się zobaczyć tego giganta. Mgła o konsystencji mleka umożliwia nam tylko posłuchanie spadającej z 268 metrów wody... Cholerny pech, ale czasem i tak bywa... To co zawsze pcha mnie do przodu (przekonanie o jakiejś ukrytej mocy słów "Audaces fortuna iuvat") tym razem zostawiło nas samych wśród tropikalnej dżungli, otoczonych mgłą i przemoczonych ulewnym deszczem (w towarzystwie dwóch Japończyków nie mówiących po angielsku). Przypomina mi się Magda i Wojtek, którzy w San Francisco chcieli zobaczyć most Golden Gate i z podobnych powodów nie zobaczyli.


Teraz trochę przemyśleń (tanich jak przysłowiowy barszcz) z podróżniczego bekstejdżu... Zjeżdżamy z góry a ja myślę sobie, że zdjęcia i album, które oglądamy to w rzeczywistości tylko kwintesencja całego tego trudu. Podróżowanie to w 90% bieżąca logistyka, stresujące sytuacje, zmiany planów, nieprzewidziane okoliczności i te 10% to te krótkie momenty wynagradzające cały ten wysiłek. Największy australijski wodospad mimo podjętej walki dziś nas pokonał (a czy na koniec pokona nas też sama Australia?). Podróż to dla mnie właśnie walka o takie momenty... samo życie.
Plusem tej dzisiejszej wyprawy jest dwugodzinne obcowanie z lasem tropikalnym. Po drodze bardzo często pojawiają się znaki ostrzegające przed biegającymi ptakami Cassowary, potem tych znaków będzie jeszcze więcej, ale żadnego ptaka ostatecznie nie zobaczyliśmy…



Tych znaków w przeróżnych odmianach zaczynamy po drodze widzieć naprawdę sporo...

Wracając z wodospadu znów przypominają się Hawaje, to zawsze jest miłe :) W drodze powrotnej zatrzymujemy się w Ingham... a to już pora na druga kawkę. Szukamy Maca, bo był gdzieś po drodze, ale P ze zdziwieniem pyta, czy na pewno nie chcę jakiejś kawiarnianej kawy, skoro już się dałam namówić na ten wielki wodospad ;-) no i pomyślałam, ze w sumie wolę, wiec wyszliśmy na krótki spacer po ulicy, wzdłuż której było wiele różnych kawiarni, knajpek i sklepików - nic wielkiego, w niczym to nie przypominało ruchliwych miast czy kurortów, raczej lokalny klimat. Ludzie pozdrawiali się nawzajem. Weszliśmy do jednej z nich. Przyciągnęły nas stoliki z kredkami i zabawkami dla dzieci. Wnętrze fajne, ale zza szklanych witryn smakołyki okazały się nazbyt kuszące i tak oprócz kawy dostajemy ravioli ze szpinakiem i taka niespodzianka od męża - bezunię :-) na półkach kolorowe towary z Włoch - szeroki asortyment. Siedzimy sobie na kanapie, B zachowuje się jak przystało na młodzieńca po dość długiej tropikalnej drzemce, więc decydujemy się szybko kończyć i wyjść na zewnątrz, zanim rozniesie lokal.
Na zewnątrz w korytarzu między budynkami, gdzie jest dużo miejsca do biegania, znajdujemy obrazy na ścianach. To obszar cukru i plantatorzy trzciny cukrowej dorobili się tu niemałych fortun. Są tu obrazy i mozaiki - bardzo ciekawe i w dodatku cieszą oko całej naszej trójki. Są też opisy historii poszczególnych rodzin. Większość pochodzenia włoskiego. Od razu kojarzymy znak z wjazdu do miasta o festiwalu włoskim w Ingham. No tak. Teraz już nie dziwi, że na tej ulicy co chwila zaprasza włoska kawiarnia, bo na krótkim odcinku było ich co najmniej kilka.
Po wizycie w Wallaman Falls i Ingham ruszamy do miejsca dzisiejszego noclegu. Czyli właściwie gdzie?


 A tu :-)

Pada, więc kamping nie jest opcją, bo nie utrzymamy Brunka w aucie przez tyle godzin. Zajeżdżamy na kamping w South Mission Beach - wita nas na plaży znak ostrzegający przed krokodylami i każe nie zbliżać się do brzegu. Ale to jest jeszcze do zaakceptowania. Natomiast cena za tzw kabinę na kempingu już nas trochę odstrasza, więc postanawiamy poszukać hostelu dla backpackersow.
W poszukiwaniu noclegu lądujemy w niezwykle klimatycznej osadzie YHA Scotty's Beach House w Wongaling beach (pomiędzy South Mission Beach a Mission Beach). To był ostatni indywidualny pokój! Ze względu na tropikalny deszcz, pierwszy raz od 9 dni śpimy pod dachem w pokoju z prysznicem-luksus! Pada naprawdę ostro - no leje (pierwszy raz od 9 tygodni).

 Pierwszy raz od 9 dni leżę na łóżku... pod dachem, który chyba zaraz zacznie przeciekać.

Jemy kolacje w tłumie backpackersow - jest fajna kuchnia, dobrze wyposażona, dużo ludzi, a jednak każdy sprawnie przygotowuje swój posiłek. Również i my. Przy zmywaniu poznajemy się z Katalończykami. Leje nadal. Otoczenie jest soczyste.

 Tropikalny relax

Wyjmuję książkę od Nikodema, siadam na tapczanie pod zadaszoną wiatą, po chwili przenoszę się do pokoju, otwieram piwo i... budzę się następnego dnia :-) to jednak zmęczenie dopada.

ciao! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz