niedziela, 19 listopada 2017

Brisbane to Cairns. Fraser Coast - Agnes Water. Coś Wielkiego na wyciągnięcie ręki. Dzień 5.

Dzień kalendarzowy: 13.09.2017
Miejscowość początkowa: Urangan - Harvey Bay.
Miejscowość docelowa: Agnes Water.
Stan licznika na początku dnia: 500303km
Stan licznika na koniec dnia: 500565km
Dystans przebyty samochodem: 262km
Dystans całkowity: 667 km
Tankowanie w Bundaberg: 43 Aud

Miejscowości po drodze: Torquay, Harvey Bay, Point Vernon.

Dzień 5: Torquay, Harvey Bay, Point Vernon, Agnes Water zaznaczono na mapie gwiazdkami. Frasier Island (po prawej) - największa z piaszczystych plaż świata.


Dzień zaczynamy leniwie. Dla Ewy oznacza to kawę mrożoną - ja na co dzień kawą gardzę, ale nie jestem pewien czy nie dałem się tym razem na nią namówić. Idziemy sobie na lokalny targ, na którym spotykamy różnych handlarzy. Tutaj pierwszy raz spotykam się też z czymś o czym już raz czy dwa słyszałem. Im dalej od Sydney tym ponoć silniejsze narodowościowe sentymenty. Gościu (typu harleyowiec-rockandrollowiec) na jednym ze stoisk sprzedaje naszywki, na których możesz przeczytać min. "nie chcesz mówić w naszym języku - nie potrzebujemy cię tutaj". Mimo, że potrafię zrozumieć jakie obawy nim kierują, typek jakoś nie budzi mojej sympatii.  Udajemy się na molo, które w tej nikomu nieznanej miejscowości jest prawie dwa razy dłuższe (868m) niż to sopockie uchodzące za najdłuższe nad całym Morzem Bałtyckim. Ponoć w przeszłości molo to miało ponad 1km długości, ale przegrało na którymś etapie nierówną walkę z naturą. Miejsce, w którym się teraz znajdujemy jest znane z tego, że lubią pojawiać się tu delfiny, wieloryby i krowy morskie (niektóre tam sobie nawet mieszkają dożywając sędziwego wieku bagatela 70 lat). To jest właśnie główny magnes Harvey Bay. O tej porze dnia jednak ciężko o podobne atrakcje - nam się nie udaje załapać na takie widoki. Zamiast tego podziwiamy dostępny cały czas widok na Frasier Island, który robi na nas chyba umiarkowane wrażenie. Frasier Island, co trzeba wiedzieć, jest największą wyspą piaskową na świecie. Ma ona około 120km długości i około 25 km szerokości. Dostęp na wyspę, która dla niektórych sama w sobie jest atrakcją i jedynym celem podróży zapewnia regularnie kursujący prom. Po samej wyspie poruszać się można tylko samochodem z napędem na cztery koła (swoim lub wynajętym). Według opowieści znajomych, na zwiedzenie wyspy trzeba poświecić około 4 dni, my tyle czasu nie mamy więc pozostaje nam podziwiać ją z daleka. Udajemy się na plażę i przybrzeżny plac zabaw. Tu spędzamy ostatnią część przedpołudnia. Odbywamy także pogawędkę z lokalsem na plażowej siłowni i jak się okazuje, pogawędka ta doprecyzowuje plan naszej dalszej podróży. Coś dodajemy do listy coś mimo początkowych wątpliwości na niej pozostawiamy. Wszystkie rekomendacje tego pana okazują się po czasie trafione. Co mnie zaskakuje ponieważ jednak bardziej polegałem w czasie podróży na rekomendacjach znajomych. Jak się okazuje muszę być ostrożny w doborze podróżniczych doradców :-). Po rozmowie wracamy nad wodę, która tutaj jest niewiele chłodniejsza od powietrza. Sprawdzamy co pokazuje Suunto? Przyjemne +25C  :-) Z plaży udajemy się do następnego miejsca, w które planujemy dotrzeć - planujemy nocleg w Bundaberg. Jednak na wyjeździe z miasta jest miejski park wodny dla dzieci. Tu następuje debiut Brunkowego kostiumu i frywolna zabawa z woda :-)  Oczywiście znów nie dojedziemy na kamping za dnia... 

W końcu jednak wyruszamy. Udajemy się w trasę na Bundaberg. Bundaberg jest znane głównie z tego że tam właśnie powstają najbardziej znane w Australii soki (o tej samej nazwie - taki nasz Tarczyn/Tymbark) oraz jedyny alkohol, którego unikam - Rum.

Po drodze mijamy...Isis River (heee?), potem także Isis bus (what?) - taki lokalny PKS i w końcu samo miasto o nazwie Isis (hmm). Podciągam pas nośny, poprawiam ułożenie AR15 na klatce, sprawdzam magazynki, odbezpieczam broń, ustawiam selektor na ogień ciągły...O przepraszam, to nie ta wyprawa :-) 
Wróćmy na Bruce Highway. Na wyjeździe z miasta żegna nas jeszcze ISIS golf club - robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Rozglądamy się po okolicy, ale oprócz rozległych pól trzciny cukrowej nic nas tu nie zaskakuje (talibów brak).
W dalszej drodze kilka przejeżdżających samochodów "nerwowo" mruga światłami. Nie wiem czy oznacza to zbliżający się patrol policji, brak koła, silnika czy jakieś inne dla mnie problemy...  Jak się okazuje, tak się ostrzega w Austalii przed niebezpieczeństwem na drodze - tym razem to wypadek samochodowy. Nic fajnego. Parę samochodów już się zatrzymało, żeby pomóc. Sytuacja jest słaba, bo na przykład my nie mamy tu wcale zasięgu. 
Co odnotowuję, na tym etapie naszej podróży coraz częściej mijamy przydrożne krzyże, które jak sobie przypominam kiedyś próbowano wmówić nam jako typowo polski obrządek (i chyba z zamiarem wywołania poczucia wstydu). Widok przydrożnego krzyża wcale nie jest w tym rejonie Queensland odosobnionym przypadkiem. To faktycznie powoduje, że czujemy się pod tym względem trochę jak na rodzimym terytorium...
Po trasie pojawia się także wiele znaków "road subject to flooding - indicators show depth" i "floodway" oraz słupki wskazujące wysokość stanu wody. Chyba jednak warto sprawdzać prognozy... tu podobno jak leje, to naprawdę leje... a mapa przejezdnych dróg zmienia się wtedy z godziny na godzinę (coś o tym wspominał Nikodem ;-)). Ok, właśnie minęła nas policja, potem karetka i na koniec straż pożarna. Nie ma innej opcji, zapewne jadą do tamtego wypadku widzianego po drodze. Niestety to nam uświadamia jak ważne jest minimalizowanie drogowego ryzyka... Wypadek, o który niezmiernie łatwo (przez te samobójcze skoki kangurów) z dala od cywilizacji bez dostępu do telefonii GSM może być przypadkiem beznadziejnym. Wiemy, że służby które nas minęły mają kawałek do przejechania, czas przemyśleć ponownie naszą strategię podróży... Polecam to każdemu kto zamierza przemierzyć tą trasę i czyta ten tekst.
W końcu dojeżdżamy do Bundaberg. tutaj tankujemy i robimy zakupy w Aldi, który znajduje się przy Bolewski street (któż zacz? nie wiemy...) Decydujemy się na zakupy ponieważ ciężko już będzie nam znaleźć po drodze coś równie taniego. W Aldi zmieniamy pierwotny plan i tniemy do Agnes Water. Bundaberg poza ułamkiem cywilizacji i Aldi (w którym nie ma alko- w Queensland alko w Aldim nie uświadczysz) nie ma nic ciekawego do zaoferowania. 
Jedziemy po nocy ostatni odcinek drogi. Cała godzina o światłach jak z dwóch świeczek, przy samochodzie z przebiegiem pół miliona kilometrów, na pustkowiu, bez sygnału GSM, z Brunem znużonym (jeśli wicie, o co nam chodzi) i kangurami czekającymi na poboczu, żeby wyskoczyć przed zderzak (na szczęście żaden nie wyskoczył, ja przy samej drodze widziałem tylko dwa). Nie mamy noclegu i póki co jedziemy w ciemno. Żaden z campingów nie odbiera telefonu od popołudnia. Nie uczymy się na błędach...Źle. Mówiliśmy o tym zaledwie kilka godzin wcześniej, ale jakby ponownie przed sobą uznajemy, że to zbędne ryzyko i postanawiamy konsekwentnie eliminować je w następnych dniach. Odliczamy minuty do celu, 34, 29, 25, 16, 11, 9...dłuży się...W końcu jednak docieramy na miejsce! Nocleg załatwiamy sobie po godzinach otwarcia Recepcji w Agnes Water Beach Holidays za okrągłe 40Aud. Jest to ekskluzywne miejsce, są tu drogie campervany dookoła, ale nie marudzimy :-) Szum oceanu za ogrodzeniem uspokaja. Udało się! Oddychamy z ulgą, idziemy jeszcze na szybkie piwo (50 lashes - lubimy) w klimatycznej knajpce obok kampingu. W knajpce panuje przyjacielska atmosfera, na ścianach wiszą ciekawe obrazy (lubimy) i deska surfingowa.
Wznosimy toast z Ewą, tak jak wczoraj, za szczęśliwe dotarcie do celu. Piwo  po ciężkiej podróży smakuje wyjątkowo dobrze. W drodze z knajpy załapujemy się na szybki prysznic-tej nocy ręcznik nie jest potrzebny. Konsekwentnie zajmujemy się ładowaniem elektroniki. Rozbici i podłączeni do prądu w końcu mamy chwilę dla siebie. Ja dopisuję w notatniku swoje spostrzeżenia do opisu dnia sporządzonego prze Ewę. "B i E są dzielni w podróży. B chyba będzie wariackim dzieckiem (jeśli pójdzie w ślady rodziców) lub zupełnie spokojnym, jeśli odbije w przeciwnym kierunku". Ewa zauważa,  "Znów brak infrastruktury dla maluszków. Ale łazienki super przyzwoite i czyściutkie. Toalety dziecięce bez problemu dokonane przy schludnych i nowiutkich umywalkach. Bruno mimo natłoku wrażeń śpi teraz spokojnie". Siedzimy na dworze w krzesełkach turystycznych z K-marta, jest ciepło, czilałt, Agnes Water jak czujemy ma chyba swój klimat. To musi być powiedziane w tym miejscu. To właśnie mniej więcej na wysokości Agnes Water zaczyna się też Wielka Rafa Koralowa... Niewypowiedziany do tej pory na głos - motyw przewodni naszej podróży. 

Znów omawiamy dzień. Jesteśmy do przodu z planem - to dobry znak, ale zauważyliśmy też, że na drogach Queensland, po zachodzie Słońca już prawie nikogo nie ma oprócz nas. Nikt tak późno też nie zjeżdża do pitstopu jak my. Ludzie rozbijają się z reguły przed zachodem Słońca (czyli we wrześniu do godziny 17stej). Tłumaczymy to sobie na różne sposoby - jazda po drogach o różnej jakości, w wielu miejscach bez zasięgu, przy długich dystansach między ośrodkami zgrabniejszej cywilizacji do tego w towarzystwie dzikiej zwierzyny jest chyba nazbyt ryzykowna. Jest także aspekt praktyczny, jak jest jasno - łatwiej się rozbić... 
No nic, kolejny raz były emocje. Z piekła braku noclegu do nieba ekskluzywnego kampingu przebyliśmy dzisiaj dłuuuuugą drogę. Po tym wszystkim, jest nam teraz całkiem dobrze siedzieć w klapkach pod gołym niebem w turystycznych, składanych fotelach. Tym lepiej że każdy kosztował tylko 6 AUD :-)

Nocne niebo nad Agnes Water

Ufff...Chyba zmyliśmy już z siebie wszystkie emocje. Czarne niebo nad naszymi głowami zachwyca ilością gwiazd. Ktoś pije piwko, ktoś czyta książkę przy nocnej lampce, ja pozwalam sobie na nocną sesję zdjęciową... Otchłań nad głowami oszałamia... i ten szum.... Wiemy, że coś Wielkiego znajduje się zaledwie na wyciągnięcie ręki :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz