Dzień kalendarzowy: 15.09.2017
Miejscowość początkowa: Kinka
Beach
Miejscowość docelowa: Clairview
(okolice)
Miejscowość po drodze: Roslyn
Bay, Yeppoon, Marblorough
Stan licznika na początku
dnia: 500866km
Stan licznika na koniec dnia 501153km
Dystans przebyty samochodem: 287km
Dystans całkowity: 1255km
Tankowania dwa: 28+37 aud.
Dzień 7. Yeppoon, Rockhampton, Marlborough (Middle of nowhere), Clirview zaznaczono na mapie gwiazdkami.
Noc nas zaskoczyła chłodem -
było chłodniej niż dotychczas. Ale i było łatwiej oddychać dzięki temu :-)
Bruno dał się wszystkim wyspać i pobudka była dopiero koło godziny 8:30. Na
śniadanie szybka jajecznica, herbatka, kawka a zaraz potem wio na kolejne
plaże.
Tankujemy po raz pierwszy tego
dnia i ruszamy na północ.
W Yeppoon zaliczamy spacer
piękną promenadą i robimy przystanek na wodnym placu zabaw. Potem jest jeszcze
kawa w „The Coffee club” - nadal wspólna, ale duuuża :-) Wzięliśmy jeszcze za
namową syna "ciasio" z białą czeko i macadamią - mniam! W Queensland
nie można kupić alkoholu w sklepach ze spożywką, ale za to lokalne sklepy
monopolowe oferują usługi typu drive-through, gdzie można odebrać swoje
zamówienie nie wysiadając z samochodu... urocze (korzystamy :-)).
Kolejnym celem jest Tropic
of Capricorn Spire, do którego musimy trochę wrócić do Rockhampton. Sam punkt
przebiegu zwrotnika jest raczej symboliczny, z każdym rokiem bowiem umowna
linia zwrotników zmienia się nieco, zbliżając się do siebie. Pani w punkcie
informacyjnym pokazuje mi ręką kierunek i mówi, teraz zwrotnik jest gdzieś tam.
Ok., ale chciałem to miejsce zobaczyć i mi się udało. Mówimy sobie goodbye i
wyjeżdżamy z Rockhampton, które jest całkiem sporym miastem… ale niewysokim,
stąd P tak samo jak wczoraj nadal ciężko uwierzyć w jego wielkość. Jednak
jesteśmy w innym kraju... (tu znów nie do końca wiem co Ewa miała na myśli :-) ) Mijamy gdzieś po drodze
(jeden z wielu) Aligators Creek – wspólnie uznajemy, że nie mielibyśmy ochoty
iść w te moczary.
Yeppon i Rockhampton (na zdjęciu Tropic of Capricorn)
Po drodze stajemy na
odpoczynek Bruna w australijskim „middle of nowhere”, Bruno podziwia przyczepę
pełną gołębi, które są wiezione przez właściciela 500 km od domu, tylko po to,
żeby same wróciły do domu. B z gołębi przenosi swe zainteresowanie na konie,
które również mają tutaj przystanek po
12 h jazdy z Cairns. B przygląda im się badawczo i udaje ich odgłosy.
Postój po środku australijskiego pustkowia (stacja benzynowa wybudowana na tym pustkowiu przyciąga podróżnych jak magnes)
Nieco się stresuję upływającym
czasem, bierzemy ostatni głęboki oddech, pakujemy się i jedziemy do Clairview.
Po drodze sprawdza się to, co słyszałem od lokalsów. Uszkodzony samochód lepiej
opłaca się zostawić przy drodze niż holować do warsztatu. Kilka wraków mijamy
po drodze, dwa kompletnie spalone. Nixon trzyma się póki co bardzo dzielnie.
Dostał po drodze sporym kamieniem w szybę, ale próbę tą przetrwał bez szwanku.
Obiecuje sobie dostosować resztę podróży do możliwości młodzieńca. W między czasie znów tankujemy gdzieś pośrodku niczego.
Po kilkugodzinnej podróży
przez australijskie pustkowia w końcu zbliżamy się do Oceanu i jako takiej cywilizacji.
Siedzimy teraz nad oceanem i
odpoczywamy po dosyć stresującej drugiej połowie dnia. B mało spał i dużo
marudził - to nie służy podróży. Jestem zły bo czuję, że to trochę moja wina.
Powrót do Rockhampton, do symbolicznego miejsca, w którym przebiega zwrotnik
Koziorożca wybił Brunka ze snu. Sporo jeszcze trasy przed nami (dziś przebyliśmy połowę
drogi) a czas się kurczy... planujemy dalsze postoje i trasy... od poniedziałku
do środy spore wyzwania przed nami. W Cairns powinniśmy być w środę, najpóźniej
w czwartek, żeby plan się nie zawalił...
Dojeżdżamy na kamping, którego
nie rozważaliśmy na dziś, ale bliskość linii brzegowej przekonuje nas do
zostania na noc (bliżej się chyba już nam nie uda:-)) Miejsce w którym nocujemy
oglądałem kiedyś na Google maps i podziwiałem kolor wody widziany z satelity. Na
miejscu nie jestem w stanie zweryfikować czy kolor faktycznie jest bardziej błękitny
niż gdzie indziej...
To miejsce i kolor wody intrygowały mnie już w Warszawie, ale trudno powiedzieć o tej okolicy coś naprawdę wyjątkowego...
Cieszę się z miejsca, w którym jesteśmy. Owszem jest
zdecydowanie mniej reprezentacyjne od wcześniejszych, ale ma swój urok. Mam
wrażenie, że jest tu więcej ludzi, którzy na co dzień pracują fizycznie. Sala
konsumpcyjna ma mały bar, kącik kuchenny,
projektor, scenę do karaoke. Pod wieczór dużo ludzi po prostu wspólnie
pije alkohol, rozmawia i coś tam sobie robi. Jest gwarno i klimat jak tutaj
jest raczej biesiadny. Mnie urzeka napis za barem „Come Classy – leave trashy”.
Chyba się trochę wyróżniamy, ale znamy kilka ekip z którymi dobrze
wmieszalibyśmy się w ten klimat. Takiej integracji nie widziałem do tej pory na
żadnym z wcześniejszych kampingów. Jak już wspomniałem kemping wybraliśmy nieco
losowo, ale wybór samej okolicy na nocleg nie jest już dziełem przypadku. Jest
to w zasadzie pierwsze miejsce gdzie można zbliżyć się do wód zatoczki o
niezwykłym kolorze wody (jeśli patrzeć z satelity). Bruce Highway właśnie w tym
miejscu zbliża się do Oceanu, prawdopodobnie dlatego (jak nam powiedział ten
pan na siłowni kilka dni temu), że teren nad samą zatoczką należy do wojska. Na
kempingu znów jesteśmy ostatni, ale dopłacam gościowi za barem i dostajemy
najlepsze miejsce na placu. Ocean i plac zabaw na wyciągnięcie ręki. To właśnie
tutaj B spożywa nadmiar energii, wszystko czego teraz potrzebujemy mamy
dosłownie za oknem. Pacyfik (a precyzyjniej Morze Koralowe) przyjemnie szumi i
koi nerwy... czekam na E która usypia młodzieńca. Jack Daniels kupiony w Yeppoon
jest gotowy by postawić kropkę na kończącym się dniu...
Ciao.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz