środa, 22 listopada 2017

Brisbane to Cairns. Agnes Water - Kinka. Dzień 6


Dzień kalendarzowy: 14.09.2017
Miejscowość początkowa: Agnes Water
Miejscowość docelowa: Kinka Beach
Miejscowość po drodze Agnes Water, Town of 1770, Rockhampton
Stan licznika na początku dnia: 500565km
Stan licznika na koniec dnia 500866km
Dystans przebyty samochodem: 301km
Dystans całkowity: 968km
Tankowanie: brak danych z tego dnia, wynika, z tego że chyba dojechaliśmy tu na jednym baku
Dzień 6. Agnes Water, 1770, Rockhampton i Kinka Beach zaznaczono na mapie gwiazdkami. 

Pierwsze koty za płoty z australijskim grillem (zwanym tu pieszczotliwie Barbie od słowa Barbecue), na którym z umiarkowanym sukcesem chcieliśmy zagotować parówki... nie było kuchenki.. mleko sie zsiadło, więc kawa wyszła średnia. Ale herbata english breakfast z aldika uratowała poranek. Bruno miał zabawę w prowadzenie swojego wózka, który na szczęście w sumie wzięliśmy ze sobą.  Przed wymeldowaniem udaje nam się posiedzieć jeszcze na pięknej rozległej plaży, która jest częścią tego campingu. Piotrek cyka foty przy brzegu. Ja z Brunkiem w fotelu plażowym w cieniu palm. Są chmury, jest wiatr, jest też gorąco. Za nami kampingowa kawiarnia leniwie wyglądająca swoimi stolikami na ten urokliwy zakątek. Piotrek dopisze za chwile. "Miejsce przypomina mi ostatnią scenę z klasyka gatuku lat 90tych - Psy 2. Tą scenę, która świetnym kawałkiem animuje utwór Michała Lorenca i w której Franz na zakończenie mówi "coś tak jakby w raju..." Utwór i tamten obraz towarzyszą mi do dziś - kiedyś byłem przekonany, że to Nowa Zelandia (przez te dolary brata), potem okazało się, że to jednak Hawaje. Faktycznie można znaleźć tu jakieś podobieństwa do tamtego krajobrazu, ale to raczej luźne skojarzenie..." 
Na pewno można się tu trochę zapomnieć, ale czas ruszać w dalsza trasę, żeby przed drzemką młodzieży zdążyć zobaczyć jeszcze jedno fajne miejsce, a po tym pruć dalej na północ, bo decydujemy się dotrzeć dziś aż do Yeppoon. Przed odjazdem napotkana para, która robi ta trasę z północy na południe zachęca nas do korzystania z Oceanu, mówiąc ze to ostatnie z miejsc gdzie można robić to w miarę bezpiecznie (im dalej na północ tym większe prawdopodobieństwo spotkania aligatorów) :-/ mimo wszystko ruszamy na północ :-)


Tak oto docieramy do nieodległego od Agnes Water Town of 1770. Miejsce skrótowo nazywane  jest po prostu 1770. Podoba mi się ten koncept :-) Na świecie miejsc z numerem w nazwie jest nie tak wcale znowu  dużo https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_places_with_numeric_names).  Jako lokalna atrakcja warta odwiedzenia, 1770 było nam polecane przez  Queenslandlokalsa jeszcze w Brisbane. Miasteczko powstało na miejscu, do którego za drugim razem przybył do Australii James Cook i jego załoga HM Bark Endeavour w maju 1770 roku. Miejsce pierwotnie znane było pod nazwą Round Hill (ze względu na potok, nad którym się znajduje), ale w 1970 roku nazwa została zmieniona dla uczczenia 200 rocznicy wizyty Cooka na tym kawałku ziemi, który dziś znamy pod nazwa Queensland. Lokalna społeczność miasteczka 1770 każdego roku odtwarza inscenizacje historycznego przybycia kapitana Cooka w ramach obchodzonego tutaj w maju "Captain Cook 1770 Festival".
  

Zaliczamy tutaj pięknie położona przystań i dwa zapierające dech w piersiach punkty widokowe (Wave & Bustard Bay Lookout). Jak zwykle w takich sytuacjach Tula jest super przydatna i Bruno wiezie się na plecach mamy pod górę wśród palm i buszowych indyków na górę z widokiem ;-) 
Potem obowiązkowo Plac zabaw, który mijaliśmy w tamta stronę. Tu zabawa, kanapki z avocado, wędlinką i serem, mycie zębów w plenerze, sesja foto b&w i ... Wspólna kawa -znowu! Chyba trzeba będzie zacząć kupować po dwie jednak! Piotrek zaczyna lubić ;-) (dementuję, Piotrek nadal twierdzi, że kawa to zło ;-)) W między czasie gołym okiem obserwujemy przypływ. Łodzie, które godzinę temu stały na piachu powoli zaczynają moczyć swoje rufy w całkiem szybko zbliżających się do nas wodach morza koralowego.
Jest świeżo po południu - dziś zaczynamy wcześniej na fali dotychczasowych doświadczeń. Zresztą i kamping już wydzwoniony - miejsce jest - jak nie my ;-)) no z takim wyprzedzeniem ;-))) 
Na przydrożnej stacji Piotrek kupuje kabel i wreszcie może uruchomić w aucie swoją muzę (Moby i jego Sevastopol czy Lacrimae to dla mnie kalsyka gatunku drogi). Jest git. Po drodze do Yeppoon znów zabawa znakami przydrożnymi trivia, pomagająca w zachowaniu czujności na drodze. pytanie What is the floral emblem of Queensland? Odpowiedź: the Cook Town Orchid.
Przejeżdżamy przez Rockampton (teraz leci pszczółka maja). Tutaj mijamy zwrotnik koziorożca i jutro tu wrócimy zrobić pamiątkowe zdjęcia.
Miasto nie robi wrażenia metropolii, ale chyba jest sporym ośrodkiem. Właśnie mijamy salon Jaguara i jest to całkiem spore przedstawicielstwo. W sumie jest to takie niskie, ale jednak rozległe miasto z dużą Wisłą i ... (nie wiem co Ewa chciała dalej napisać ;-) rzeka nazywa się Fitzroy). Rockhampton jest stolicą Queenslandzkiej wołowiny, na wjeździe do miasta na postumencie stoi duża krowa (lub byk - trudno orzec). Z istotnych rzeczy (oprócz bliskości zwrotnika koziorożca) warto odnotować, że w Rockhampton przez ponad 300 dni w roku na niebie świeci Słońce - to chyba antypody pogodowe Warszawy??. Miasto jednak nie zatrzymuje nas na długo. Jedziemy w kierunku miejscowości Emu Park. Gdzieś w okolicy mamy nocleg.
Kemping ładny, ale oprócz basenów i miejsca zabaw dla dzieci niczym pozytywnym spośród do tej pory poznanych się nie wyróżnia. No łazienki są ekskluzywne. B skacze na wielkiej poduszce (to jest jednak pozytyw, który chyba wyróżnia) ku swojej wielkiej uciesze, a my na koniec zabieramy go na plaże zobaczyć morze przed zachodem słońca. Po tym co już do tej pory widzieliśmy, plaża nie rzuca nas na kolana. Dość ciemna, niewygodna z powodu dużej ilości muszli wszelkiego rodzaju (mi przypomina wieczorne spotkanie w Starigrad w Chorwacji). Zachód słońca, plaża w odcieniach szarości i luźno porozrzucane wyspy... liczę na poranek.

Jeszcze kolacja. Pierwszy raz odpalamy turystyczną kuchenkę gazowa i mamy kurczaka na oleju koko z makaronem i pesto. Do picia englisz breakfast tea tym razem :-). Bruno wcina i krzyczy am am, jakby nie jadł od tygodnia. Po siatkowych ścianach kempingowej jadalni wspinają się jaszczurki. Na kampingu cisza. Wszyscy praktycznie w swoim gospodarstwie kempingowym (ludzi zawsze potrzebują wydzielenia swojej przestrzeni). Ktoś podsmaża kiełbaski na małym turystycznym grillu, ktoś ogląda mecz w przyczepie. Niebo czarne usłane gwiazdami. P czyta pierwsze strony książki, która pożyczył mu Nikodem... w końcu czas na jako taki relaks :-) Bruno zamiast spac, wiesza się na uchwycie w samochodzie i robi sobie z niego huśtawkę, krzycząc buju buju. Wreszcie po lekturze kici koci, która nie mogła usnąć, ale w końcu usnęła, również B odpływa, a my oddajemy sie przeglądaniu mapy i kampingów dalej na północ. Nad nami oprócz gwiazd palmy i jakiś zlot dzikiego ptactwa/nietoperstwa.

Elektronika znów cała na kablach. Czas spać. Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz