Dzień kalendarzowy: 16.09.2017
Miejscowość początkowa: Clairview
(okolice)
Miejscowość docelowa: Cape
Hillsborough - mistrz (jedno z pięciu najlepszych miejsc jakie w życiu
widziałem)
Miejscowość po drodze: Sarina,
Mackay.
Stan licznika na początku
dnia: 501153km
Stan licznika na koniec dnia
501327km
Dystans przebyty samochodem: 174km
Dystans całkowity: 1429km
Tankowanie: brak
Dzień 8. Miejscowości Clairview, Sarina, Cape Hillsborough oznaczono gwiazdkami.
Budzimy się przed szóstą w
Clairview.
Przyjemnie było usypiać przy
dźwiękach Oceanu. Nad ranem jednak dziwna cisza - Oceanu brak! Linia horyzontu
zlana z niebem, a brzeg nie wiadomo gdzie, bo na pewno nie tam, gdzie go
ostatnio widzieliśmy. No tak - odpływ. Było i nie ma. Stąd ta cisza. A
woda też - spokojna tafla jak na jeziorze. Surferzy chyba się tu nie fatygują
na co dzień ;-) Chwilowy brak Oceanu za oknem. Wychodzimy i oglądamy wschód
słońca, Ewa po chwili dosypia a ja siedzę na krześle za 6 Aud i ze zdziwieniem
obserwuję jak przed oczami przebiega mi kangur... nadal ten widok mnie dziwi...
Krótka rozmowa z Polską i wygłupy z B. Jemy śniadanie, gadamy z właścicielką campingu, która wita nas hasłem "
you must be bloody british" czyli "musicie być cholernymi
Anglikami". Na pytanie po czym Pani wnosi? odpowiada - mówimy tak jak ktoś
robi coś szalonego :-) upewnia się, że to my podróżujemy z juniorem i po chwili
konwersacji rozchodzimy się w swoje strony. Camping pustoszeje już od
wczesnego rana, my zaliczamy tez swój osobisty rekord. Koło godziny ósmej
jesteśmy w samochodzie i szykujemy sie do dalszej drogi.
Ruszamy dalej. Pomarańczowa szalupa
o nazwie Nixon z trzema pasażerami przebija się konsekwentnie przez niekończące
się wody oceanu z pól trzciny cukrowej. Te rejony to Pacyfik trzciny, na którym
jak wyspy wyrastają dwa miasta: Sarina i Makay. Tutaj siecią kolei wąskotorowej
zwożona jest cała trzcinowa produkcja z okolicy i przetwarzana jest na białe
zło w lokalnych cukrowniach. Komina dymią pełną parą. Właśnie w Sarinie robimy
przystanek i kilka zdjęć z nienaturalnie wielkim pomnikiem żaby (Big Cane Toad)
nazywanej pieszczotliwe przez lokalsów „Buffy”.
Buffy - Big Cane Toad
Buffy jest hołdem okolicznych
mieszkańców złożonym jednemu z gatunków ropuchy występującej na tych terenach. Rekordowe
okazy tego gatunku ważą dobre dwa kila (pani da dwa kila tych twardszych :-)). Żywią się innymi żabami,
ptakami, wężami, skorpionami, nietoperzami, karmą dla psów, odpadkami. Słowem -
nie gardzą niczym co akurat los im podeśle w darze. Mają tą uroczą cechę, że
swoje pożywienie połykają w całości. Naprawdę miłe stworzenia. Machamy sobie na
pożegnanie i ruszamy dalej.
Następny cel - Cape
Hillsborough. Knock out - jest to naprawdę świetne miejsce! Docieramy tu około godziny
13stej. W końcu łapiemy relaks za dnia, jest sesja na basenie, spacer błotnistą
plażą na wyspę (znów jest odpływ), która normalnie jest niedostępna z brzegu.
Mamy godzinę by wrócić, w przeciwnym razie będziemy musieli płynąć z powrotem w pław.
Po drodze przepiękne widoki na zatokę. Mistrz, wiem że mamy dziś niesamowite
szczęście.
To miejsce jest faktycznie nierzeczywiste, prócz tego co oferuje nam
tutaj natura, jest także kontekst - czyli relaks i odpoczynek – to czego w
podróży ze mną można czasem odczuć deficyt :-). Wracamy do samochodu, przy
krzesłach kempingowych znajdujemy Kangurze bobki. Odpowiadamy na ten stan rzeczy
piwkiem w ręku i moczeniem nóg w basenie...to wielka ulga po ciężkim,
wczorajszym dniu i dzisiejszej krótkiej nocy... Bruno w końcu się wysypia za
dnia i zdobywa nowe siły. Bryka po kempingu jak szalony, są zabawki i młodzież
w jego wieku oraz jeszcze lepsza, bo starsza ;-) jakaś dziewczynka blokuje mu
drogę rozkładając szeroko ramiona. Co robi Mumo (jak sam o sobie mówi)?
Podbiega jeszcze szybciej i się przytula :-) dziewczę skonsternowane, bo nie o
to chodziło, ale najwyraźniej jej się to spodobało bo powtarza proceder przez
całe okrążenie kampingu. Matka z tyłu tylko patrzy i się śmieje ;-) szaleństwo
trwa w najlepsze. Niech to będzie jego dzień :-)
Mi z kolei B uciekł gdzieś za
dziewczynami - ojciec jednej z dziewczyn patrząc jak B wystartował z miejsca i
goni młode niewiasty zagadał do mnie - dobra reakcja nie? Bardzo dobra -
odpowiadam :-)
Zaskakujące jest, że na takim
kampingu jest całe spectrum wiekowe - od maleństw (Mumo zalicza się do
najmłodszej grupy na naszej trasie) po leciwą panią poruszająca się o
balkoniku, która właśnie z pomocą bliskich (nie nazbyt młodszych) wyszła z
campera naprzeciwko nas i poszła na spacer po okolicy, mijana przez dzieciaki
śmigające na hulajnogach. Jestem tym widokiem zaskoczona i zbudowana.
Zaliczamy pierwsze
niewymuszone spotkanie z kangurami, nie ma że jakiś jeden przebiegł czy gdzieś
się chował po krzakach. Tym razem całe stadko kangurze wyszło z lasu na parking
i sobie bryka, wreszcie poczułem się jak w Australii :-) Kemping zdaje się mieć
wiele z cech charakterystycznych dla poprzednich miejsc: świetna lokalizacja,
szum Oceanu, który pisząc tego posta słyszę za plecami, klimacik (po parkingu
biegają kangury, a wszędzie dookoła rośnie tropikalna roślinność) i wreszcie
ogólna atrakcyjność okolicy. Bez żartów, ale jest to jedno z najpiękniejszych
miejsc jakie do tej pory odwiedziłem.
Dziś ładujemy baterie swoje i
sprzętu, który z nami jedzie. Siedzimy przed samochodem a niebo gwieździste ni
stąd ni zowąd wpełzło na tą przestrzeń nad naszymi głowami. Palmy prężą się nad
nami starając się sięgnąć nieba swoimi liściastymi palcami. Jest ciepło. Ten
szum, gwiazdy, plus świadomość miejsca... bezcenne :-) Zaliczamy jeden z
najbardziej relax dni od czasu opuszczenia Brisbane. Zimny Pale Ale
kupiony jeszcze w Yeppoon dopisuje gładkie zakończenie tego nieco luźniejszego dnia... Niebo chyba w
końcu dało się połaskotać tym plamom a potem zniknęło :-)
Pozdrawiamy