O Rose Bay nie napisałbym ani jednego słowa. Ale ze względu na pewien salon, który się tam znajduje napiszę kilka zdań. Jest to miejsce które dla mnie nie wyróżnia się niczym ciekawym. Owszem ma dostęp do wody i jest siedzibą jedynego lotniska wodnego w całym mieście. Jak mi kiedyś przejdzie niechęć do tego miejsca to może coś więcej o nim napiszę. Przyznam szczerze, że wiązałem z tą dzielnicą pewne nadzieje. To Tutaj mieszka premier Australii - Malcolm Turnbull. Dzielnica ma generalnie dobrą opinię. Towarzystwo i nazwa wydawałoby się zobowiązuje. Tymczasem moje doświadczenie z tym miejscem jest zupełnie odwrotne. Najpierw prom, który najszybciej dowozi na miejsce ucieka nam przed nosem na 3 minuty przed planowanym odjazdem. Potem spotkanie z zestresowaną wariatką na plaży w Rose Bay, która jest chyba najsmutniejszą osobą w całej Australii. Klimat się udziela. W środku całej wyprawy maleńka plaża, która mimo ciekawej nazwy nie oferuje nic specjalnego. To trochę jak ze współczesnym kinem polskim... Na koniec pechowy powrót. Najpierw Odjazd autobusu powrotnego sprzed nosa, potem drugi nie zatrzymuje się w ogóle na przystanku ze względu na przepełnienie, trzeci po pół godziny zabiera nas w niecodziennym ścisku do domu. Ze względu na aurę (nieco pochmurno) i obecność szkoły windserfingu, Rose Bay przypomniało mi Jastarnię. Nie będę zatem nic więcej pisał, kto był ten wie. Ze względu na ilość dziwaków, których tego dnia spotkaliśmy - prowincjonalne miasteczko amerykańskie, w którym szybko orientujesz się, że nie chcesz zatrzymać się dłużej niż tego naprawdę potrzebujesz. Jedyną ciekawostką (poza wspomnianym lotniskiem), która przyciągnęła moją uwagę był salon fryzjerski. Dokładnie taki jak lubię. Za szybą kilka starych fryzjerskich przyborów, brzytwa, pędzel, nożyczki a do tego skórzana piłka futbolowa, kaszkiet i jakieś inne drobnostki. Wiedziony instynktem, wszedłem do salonu z miejsca. W środku bez pretensji, nie ma postarzanych sztucznie mebli, modnych logotypów ani wystroju z hipster katalogu. Po prostu salon z klimatem, taki jak widziałem na drugiej ulicy w
San Francisco i potem w Madrycie, taki jak mam w Warszawie. Szybki look po lokalu i uśmiecham się do siebie. Na ścianach kilka plakatów legend boksu (w oczy rzuca mi się od razu klasyczne zdjęcie Cassius Claya), jest też chyba sam Żelazny Majki. Szef lokalu, wyglądający jak były soldati jednej z delegatur sycylijskiego syndykatu, od razu wita mnie pytaniem.
- Podoba Ci się tutaj?
- Jasne - odpowiadam patrząc na zdjęcia bokserów.
- Oldschool - rzuca zaczepnie
- lubię oldschool - odpowiadam przyjaźnie przenosząc uśmiech w jego stronę
- Premier Australii się tu strzyże - pokazuje ręką wycinek z gazety, który zdaje się jego słowa potwierdzać.
- Będę drugą znaną osobą, która się tu strzyże - odpowiadam bez namysłu...
Przez chwilę przygląda mi się uważnie, akcent zdradza, że nie jestem stąd i być może przez chwilę naprawdę próbuje połączyć moją twarz z jakimś znanym nazwiskiem...
Umawiamy się na strzyżenie i wychodzimy, szef żegna nas zza witryny. Dzień strzyżenia się zbliża, trzeba będzie pojechać do Rose Bay, ale co tam... fuck Rose Bay, dla samego salonu warto.
Czuję, że to będzie kolejne legendarne miejsce na mojej osobistej liście elitarnych zakładów fryzjerskich. Solidne rzemiosło to mój fetysz...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz