sobota, 10 czerwca 2017

Vivid Sydney. Low light workshop with #vividcanon

Moja przygoda z fotografią na dobre zaczęła się 13 lat temu. Wtedy dostałem ostatnią swoją pensję w pracy, którą dopiero co zacząłem. Normalnym byłoby odłożyć te pieniądze na czas szukania sobie nowego zajęcia. Ja zrobiłem nieco inaczej. Za pieniądze, które miałem w kieszeni poszedłem kupić swoją pierwsza lustrzankę i była to Minolta Dynax 5, którą w Warszawie trzymam z resztą do dzisiaj. Z pozostałą ilością kasy udałem się wprost z ulicy Pięknej na dworzec centralny i tam za okolo 30 euro nabyłem bilet kolejowy na podróż w bliżej niesprecyzowanym jeszcze kierunku. Chodziło w prawdzie o dojechanie do Włoch, ale ani dokładnego celu swojej podróży ani planu w jakim do niego dotrę wtedy jeszcze nie miałem. Nie to było jednak moim głównym zmartwieniem. Istotnym problemem było przejechanie połowy Europy pociągami nocnymi, które w tamtych czasach były jeszcze poligonem działań rożnej maści złodziei i naciągaczy, w taki sposób, aby nie stracić resztek kasy i samego aparatu. Aparat dla niepoznaki spakowałem w skórzaną torbę PKP (byłem chyba czymś na kształt prekursora ruchu hipster), do kieszeni wsadziłem scyzoryk a do drugiej sznurówkę. Torbę podczas snu trzymałem pod głowa, scyzoryk w gotowości a sznurówkę na czas snu wykorzystywałem do mechanicznej blokady drzwi. Oczywiście zamknięcie na tzw. Kwadrat było przeze mnie stosowane z domysłu, ale dla prawdziwych fachowców nie stanowiło ono żadnej przeszkody. Tak spędziłem jedną ze swoich pierwszych poważnych wypraw, udało mi się ponownie zwiedzić Budapeszt, Wenecję, Rzym i pierwszy raz Florencję. Aparat i dwie rolki zdjęć bezpiecznie wróciły ze mną do Warszawy. Z aparatem tym związane było jeszcze kilka miłych historii. Za jego pomocą zrobiłem zdjęcie, które na łamach dodatku stołecznego wydrukowała Gazeta Wyborcza i które później wydrukowane w dużym formacie wisiało na wystawie plenerowej na moście Świętokrzyskim w Warszawie. Za sprawą Minolty znalazłem się też dosyć niespodziewanie w najbliższym otoczeniu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i ówczesnego kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera, kiedy robiąc zdjęcia pod pomnikiem Małego Powstańca znalazłem się nagle twarzą w twarz z naszym Prezydentem. W małym tłumku który współtworzyłem z innymi uczestnikami obchodów 60. Rocznicy Powstania Warszawskiego (a nie miały one wtedy jeszcze charakteru tak masowego i popkulturowego jak obecnie) nagle się zakotłowało. W sam środek naszej grupki wjechała bez pardonu kolumna rządowych beemek (model e38), zawrzało od Borowików, którzy błyskawicznie wyskoczyli z samochodów i metodycznie wypychając postronnych gapiów powtarzali patrząc przed siebie przez przyciemniane okulary "tylko prasa, tylko prasa". Na przeciwko mnie stanął prezydent a ja zrozumiałem, ze w ten oto sposób stałem się fotografem.
Prezydent wyciągnął rękę na przywitanie i po serdecznym "dzień dobry" zapytał "no jak panowie dzisiaj się robi zdjęcia?". Nie pamiętam co odpowiedziałem. Potem nastała era cyfrowa i po trzech latach przesiadłem się na pierwszego cyfrowego dslr'a. To była puszka Sony a100, która w 2006 roku była udanym debiutem Sony w branży foto. Sam aparat w Warszawie trzymam do dziś. To za jego sprawą siedząc kiedyś w mieszkaniu na dziewiątej Avenue w San Francisco zrobiło mi się bardzo miło, gdy w tvnowskiej śniadaniówce na ścianie multimedialnej wyświetlono zdjęcie, które zrobiłem pół roku wcześniej w studiu nagraniowym Winnicjusza Chrusta. To była jednak California i mój najbardziej owocny czas w fotografii. A musicie to wiedzieć, Kalifornia ma w sobie to czego nie podrobi żadne inne miejsce na ziemi. W Californii po prostu wiesz, ze możesz wszystko.

Teraz czasy są zupełnie inne. Gigabajty danych każdej sekundy lądują na Instagramie, Facebooku, Vimeo. Dzieciaki i profesjonaliści w Kalifornii i Europie wyciskają do granic możliwości swoje bezlusterkowce, iphony, RXy, drony i actioncamy. Zaistnieć w tym morzu doskonałych i niepowtarzalnych ujęć to już jednak inna historia niż nawet 10 lat temu. Z takim przekonaniem udałem się w dalszą fotograficzną podróż, wsiadając na swoim ostatnim przystanku przed pełną klatką w pociąg o nazwie Sony A77 mk II. Wyeksploatowany twórczo, trochę bez wiary w sens tego co robię, z ubogim zapleczem wiedzy teoretycznej i z technologią w ręku, która przerasta mój warsztat wszedłem w rok 2015. Te nowe matryce bezlitośnie obnażają braki techniczne fotografa i dają dużo do myślenia. Do tych rozczarowań fotografią dopisała się także kamerka GoPro, która zawiodła mnie tam gdzie na nią najbardziej liczyłem - pod wodą. W Hamburgu na promie postanowiłem, że muszę załapać się na profesjonalną sesje zdjęciową w studio lub poterminować przy kimś z branży. Realizacja tych zamierzeń nie trwała nawet specjalni długo. Miesiąc później miałem brać udział w takiej sesji dla marki odzieżowej Messo, ale ostatecznie życie miało tego dnia dla mnie inne plany. Pat, stagnacja, co dalej? Jeszcze w Sydney zadawałem sobie pytanie czy fotografowanie daje mi jeszcze jakąś radość, czy jest dla mnie jeszcze jakąś przygodą?

Po warsztatach z Jeremym Shaw'em na #canonvivid wyszedlem nabuzowany adrenaliną jak wtedy, gdy pierwszy raz w życiu wziąłem pierwszy oddech pod wodą lub wtedy, gdy oddałem swój pierwszy strzał z dziewiątki. Tak! Aparat jest dla mnie ciągle przygodą... i to zajebistą :)

Dziękuję Canon

Galeria zdjęć w linku poniżej

2 komentarze:

  1. Ej Pieter, wysil się bardziej. Wszyscy wiemy, że treść tego posta skopiowałeś ze swojego CV. Do roboty przyjacielu!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Moje CV to pot, krew i łyski...

    OdpowiedzUsuń