Start: Haast
Stan licznika na początku trasy 410846km
Stan licznika na koniec dnia: 411070km
Dystans przejechany: 224km
Dystans całkowity: 1135km
Koniec trasy: Queenstown
Noc rzeczywiście była zimna, poranek wciąż jest rzeski,
ale za to niebo jest zupełnie bezchmurne i słońce dzisiaj będzie nam towarzyszyć
przez cały dzień... Chyba zebrałem się jako pierwszy, wyczołguję się ze swego
legowiska (Arek zmierzył - ma wysokość trzech standardwoych smartfonów) wyskakuję
z samochodu i zabieram Alutka do stołówki.
Zimno i wczesno, ale z usmiechem.
Tam powoli schodzi się cała nasza
kamperowa ekipa. Jemy śniadanie, sprzątamy, Dorota dogania się z zaległymi
mailami, robimy w koło siebie co trzeba i nie przedłużamy...w Haast nie
planujemy dłuższego postoju, przed wyruszeniem do naszego dzisiejszego miejsca
przeznaczenia tankujemy się jeszcze na pobliskiej stacji.. trochę wygłupów i
ruszamy.
Trochę wygupów podczas tankowania, ale...
All good - ruszamy!
Nie jedziemy długo, tereny dookoła są naprawdę piękne, pierwszy zjazd
na parking zaprasza nas do odwiedzenia wodospadu. Z zaproszenia korzystamy.
Krótki spacer wśród paproci i po chwili znajdujemy się w kamienistym korycie
rzeki Haast, szerokim jak pas startowy lotniska. Obecnie rzeka płynie tylko w
części swojego naturalnego przebiegu, zajmuje może jedną trzecią koryta.
Podchodzimy więc do krawędzi wody, w tyle widać wodospad - Roaring Billy Falls.
Trudno nie cieszyć się tym co nas otacza. Tu co krok jest pięknie, pogoda dziś nas
rozpieszcza... ruszamy przez las z powrotem. Pakujemy się do samochodów i
ruszamy w stronę Queenstown.
Kamieniste koryto Haast River
Czeka nas jeszcze 200km do przejechania piękną
trasą numer 6. W trasie zatrzymujemy się jeszcze na różnych punktach widokowych
przy jeziorach Wanaka i Hawea oraz w przesmyku the Neck. :))
W trasie, droga numer 6
Lake Wanaka
Boundary Creek Campsite
Mount Albert
Dojeżdżamy do miasteczka Wanaka położonego nad jeziorem o tej samej nazwie. Tutaj Arek daje sygnał do wejścia do jeziora. Wchodzimy z chłopakami. Jest to najlepsza decyzja dnia (choć wieczór w Queenstown postawi nas jeszcze przed kilkoma innymi
Skoro Jestem w Nowej Zelandii, ojczyźnie Willa
Trubridge’a (taki nasz Emero)- wybór może być tylko jeden. William to
specjalista od nurkowania swobodnego bez płetw. W samolocie czytałem fragmenty
jego książki Oxygen i skoro on sam zarekomendował mi jedno z nurkowych miejsc w
swojej ojczyźnie - nie mogło być inaczej. Wyjmuję z torby Freediving Poland
maskę cressi minima, 3mm żyletkę i wchodzę do tej lodowatej, górskiej wody.
Robię kilka sesji free przy dnie do głębokości około 8-9 m. Nigdy wcześniej nie
nurkowalo mi się tak rewelacyjnie w wodzie o temperaturze 15 stopni. Super,
mistyka, rewelacja.
Ten nurek jeszcze trwa we
mnie... cały czas trzymam się dna... płynę przed siebie powoli, z łatwością pracuję rękami, jestem w strefie
gdzie powoli zanika już światło dnia i zaczyna się ciemość...
W Wanaka spędzamy jeszcze kilka miłych chwil, jemy obiad,
idziemy na plac zabaw, potem moi chłopcy mają kryzys. Znów grupowo udaje się go
opanować. Dzięki!
Przed naszym camperem zatrzymuję się jeszcze na chwilę by
przyjrzeć się ładnej GieeSce 1200, która co po naklejkach widać, ma całkiem
bogate CV. Na odległość pokazuję właścicielom, którzy z pobliskiej knajpki
zaczęli mi się przyglądać szczere wyrazy uznania. Uśmiechają się na pożegnanie
i takim gestem żegnamy się z tym przyjemnym miejscem. Warto się tu
zatrzymać.
Wanaka city beach
W Wanaka żegna mnie ciekawa GieeSka
W drodze do Queenstown zahaczamy jeszcze o ciekawe
przydrożny parking, w którym na płocie wisi dosłownie tysiące biustonoszy... o
co chodzi???
Cardinale Bra Fence - kampania na rzecz walki z rakiem
piersi
Przy nas żadna wolontariuszka nie zostawia stanika.
Jedziemy więc dalej. Na ostatniej prostej do miasta, zatrzymujemy się w
spektakluarnym punkcie widokowym Crown Range Summit i tu robimy też ostatnie
zdjęcia. Jesteśmy na dachu Queenstown. Pogoda nadal nas rozpieszcza. Pojawia
się jednak mała skaza na tak pięknie spedzonym dniu. Chłopaki po zimnej nocy w
Haast jednakowoż zaciągają nosami... nadal nie mija.
Jedno zdjęcie dwóch takich na trzecim końcu świata...
W końcu dojeżdżamy do Queenstown! Miejsce robi wrażenie
centrum imprezowego całej Południowej wyspy. Ostrzegano mnie, że to takie lokalne
Zakopane lub Aspen. Póki co nie przeszkadza mi to, cała miejska plaża jest
jedną imprezą, miasto ma energię. Nieco martwią mnie prognozy na noc (Arek straszy
+3 stopniami) i straszą napisy „no vacancy” na kempingach i przydrożnych
hotelach. Chłopaków stan się raczej nie polepsza. Jestem zdecydowany na zmianę
koncepcji, ekipa się zgadza, wybieramy hotel, Dorota pokazuje który, jak się wkrótce
zorientujemy - jeden z najlepszych w mieście. W Queenstown zatrzymujemy się na
dwie noce. Jest to czas na opierunek, odpoczynek dla dziewczyn i dzieci i chyba
też dla nas... jak się jutro okaże była to dobra decyzja...
Sypiamy w zjeżdżonych camperach,
Sypiamy w najdroższych hotelach,
Chwytamy to życie garściami,
A między przewijaniami,
Kąpiemy się w górskich strumieniach...
Cena, dziś nie ma znaczenia.
Wszyscy z uśmiechem na ustach spotykamy się wieczorem, chwila stabilizacji, czas na odpoczynek, przegrupowanie, żarty i trochę relaksu. Hotelowe pralki dziś pracują wyłącznie dla nas. Dorota i Arek na koniec dnia wypuszczają się w miasto.
Queenstwon by night
Jak mówią Anglicy - vibrant city
Po powrocie z miasta dosyć entuzjastycznie wypowiadają
się o nocnym życiu Queenstown. Arek opowiada ożywiony o tym co przed chwila
widział i konkluduje:
-
“stary, jedna wielka imprezownia”.
Dorota patrzy się z niesmakiem i nie pozostawiając
miejsca na domysły dorzuca
-
„Qrwidół raczej!”
Więcej rekomendacji nie trzeba,
ostatecznie tym właśnie Queenstown zdobywa moje uznanie. Proszę Dorotę o
przysługę i wychodzę z Ewą na szybką wyprawę przez miasto by złapać ducha
nocnego życia w New Zealand. Rzeczywiście mieszkamy kilkadziesiąt schodków nad
centrum miasta, zaraz po wyjściu z hotelu okazuje się, że impreza jest
wszędzie. Pod witrynami sklepowymi, na narożnikach i skrzyżowaniach ulic, na
bulwarach, przed wejściami do knajp i w samych knajpach. Mam wrażenie, że
oprócz nas i taksówkarzy nie ma tu trzeźwych osób. Nie mam pewności co do
ochroniarzy w lokalach, ale błędny wzrok sugeruje, ze też są pod wpływem. Nasz
wypad trwa bardzo krótko, ale cieszymy się nim jak dzieci. Pierwszy raz od
wypadu do Sopotu w 2015 bierzemy (choć biernie) udział w życiu nocnym. Chodzimy
wąskimi uliczkami wypełnionymi pijanymi ludźmi, gwar ulicy miesza się z
alkoholem, chwiejnym krokiem nastolatek i stłumionym basem, który razem z
elektroniczna muzyką wypływa z lokali. Ewa patrzy na to co się dzieje do okoła
i z niedowierzaniem pyta „co to jest za miasto, w którym wszyscy są
nastukani?” Po chwili dodaje „nawet te osoby z zespołem Downa”. To prawda,
dwójka takich osób która nas właśnie mijała bierze czynny udział w tym nocnym
party. W jednym z ostatnich aktów tego krótkiego spektaklu podchodzi do mnie
(krokiem jakim Gerald Washington odchodził do narożnika po ostatniej walce z
Adamem Kownackim) nie mogąca znaleźć swojego miejsca w tym galimatiasie- urocza
blondynka. Łapie się mojego ramienia, w desperackim akcie rozpaczy (chroniącym
ją przed fizycznym, ale nie moralnym upadkiem) i patrząc na mnie mętnymi oczami
mówi. Hi, I am Lily, and she is hot, wskazując głową na swoją towarzyszkę
nocnej eskapady. Podnoszę wzrok na koleżankę uprzejmej Lily...
Uśmiecham się grzecznie... a przecież mnie ostrzegali.
Ostatni szept rozsądku stawia mnie przed wielkimi, otwartymi drzwiami. Nad
drzwiami niezbyt duży napis
-„ Nie wchodź z otwartym ogniem -
magazyn z firewerkami”...
Nie wiem kto to, ale ktoś dopowiada
- „nie wchodź zwłaszcza jeśli lubisz
sztuczne ognie”
... Jest ciemno i coraz
chłodniej, chciałbym iść dalej w mrok, dno jest moim jedynym punktem odniesienia,
ale zatrzymuję się. Ręce bezwładnie opadają, zaczynam się powoli unosić, potem
coraz szybciej, de szóstka piszczy alarmami, a może to zdrowy rozsądek? W końcu jestem w strefie gdzie
przebijają już pierwsze promienie światła, wypływam ku powierzchni, Ewa wyciąga
ku mnie rękę i znów widzę słońca. Łapię łyk powietrza, patrzę przed siebie
unosząc się na powierzchni jeziora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz