wtorek, 12 lutego 2019

New Zealand. South Island. Dzień 1. Christchurch - Jacksons.

29.01.2019 dzień 1

Start: Christchurch
Stan licznika na początku trasy 409935 km
Stan licznika na koniec dnia 410115km
Dystans przejechany: 180km

Miejscowość docelowa. Jacksons

Dzień 1. Jedziemy na zachód, przebijamy się przez góry.


Nowa Zelandia była pierwszym z miejsc do których chciałem wyjechać z Polski przełomu wieków.To wtedy mniej więcej (mając około dwudziestu wiosen na karku) zyskałem śmiałość do robienia rzeczy, które mnie przerastają. W owym czasie nie wiedziałem wiele o Nowej Zelandii, w pełni samodzielnym życiu, ale wydawało mi się to nie stanowić większego probelmu a samo miejsce było wystarczajaco daleko by skutecznie zapomnieć o tym wszystkim co oferowała mi (lub czego nie oferowała mi) ojczyzna. Niestety program wizowy przekreślił ten plan zaraz na samym początku. Aplikacja wizowa wymagała uzyskania określonej ilości punktów, których zdobycie uzależnione było między innymi od doświadczenia zawodowego i wykształcenia. W tamtym czasie nie mogłem wykazać się żadnym atutem, więc automat wizowy szybko zweryfikował moje plany...

Minęło osiemnaście lat i znów pojawiło się światełko w tunelu. W 2017 roku, na skutek szczęsliwych splotów okoliczności przybyliśmy do Australii, a będąc już na czerwonym kontynencie wiedziałem, że prędzej czy później odwiedzę Nową Zelandię. Wszystko co wydarzyło się po drodze przez te prawie dwadzieścia lat było tylko kwestią czasu, nieśmiałego pomagania szczęściu i cierpliwości, z której nie słynę

  
 W styczniu zaczęło się już poważne planowanie
 
Zaraz potem trzeba było się pakować


Planowanie zaczałęm już rok temu, wtedy wystarczył ogólny zarys, we wrześniu pojawia się koncepcja, w połowie grudnia kupiliśmy bilety lotnicze i zarezerwowaliśmy campery, zrobiłem przegląd i lekko doposażyłem swoje gadżetorium wyprawowych zabawek. W nowym roku zacząłem układać trasę z rozpisaniem planu dzień po dniu. Pod koniec stycznia przylecieli do nas z najomi z Polski i tak w dużym skrócie całą ekipą udaliśmy się na lotnisko.

Lot z Sydney do Christchurch był raczej gładki (kto lata z dziećmi wie zapewne o czym mówię), przylecieliśmy na miejsce około godziny 14 czasu lokalnego. Po formalnościach i kilku drobiazgach, takich jak zakup kart sim, organizacja dowozu do wypozyczalni i całej papierologii w rentalu ostatecznie wyjeżdżamy w trasę camperem o godzinie 17.00. Czasu na dzisiejszą podróż zostaje niezbyt dużo. Plan zakłada nocowanie na kampingu w okolicy Lake Pearson. Nim na dobre wyruszymy w trasę robimy duże zakupy w countdown centre (lokalny whoolworths, logo to samo). Po całym dniu pełnym emocji (który zaczął się dla nas o piątej rano) pod sklepem, w którym grasuje Ewa i Dorota, dzieciaki zasypiają w camperze a ja raczę się na reszcie chwilą spokoju :) W pobliskiej restauracji bierzemy sobie jeszcze małą kolację na wynos i po jej zjedzeniu w końcu ruszamy w trasę. 

Nie do końca wierzyłem, ale faktycznie lecimy airbusem a380-800 z linią Emirates.
W końcu dolatujemy! 
Transfer do siedziby renatla-wesoły busik.

Srednia wieku 21 lat, najmłodszy uczestnik w dniu wyjazdu ma 3 i pół miesiąca. To jest młoda ekipa!
Młoda ekipa, ale z długim stażem. Ahoj przygodo! :-)

 Nasze mobilne domy na dwa najbliższe tygodnie zgłaszają gotowość do trasy... i prawie podbijają średnią wieku ;-)
Jeszcze przed wyjazdem zdobyłem uznanie dla Toyoty, ale wiek maszyn każe się zastanowić czy oby damy radę :-)

Po drodze mijamy przedmieścia Christchurch. Zabudowa typowa dla średniej wielkości miasta, śladów po trzęsieniu ziemi z roku 2011 nie widzę. Szybko wyjażdżamy z miasta, okolica się zazielenia, dominują łaki, pola pastewne, ogromne żywopłoty przy posesjach a po pewnym czasie także spektakularny widok gór na horyzoncie. Tam właśnie zmierzamy drogą numer 73, jedną z bardziej malowniczych dróg prowadzacych na zachód przez widoczne na horyzoncie pasmo górksie. W końcu po kilkudziesięciu kilometrach zaczyna się wspinaczka, piętnastoletnie Toyoty ledwo dyszą, nie mamy noclegu, dzieci śpią a dzień powoli dobiega do końca. Zaczynam czuś się mały, sam z rodziną w blaszanym pudełku w otoczeniu speltakularnych łańcuchów górskich. Zmierzcha. Całość przypomina mi pierwszą samotną podróż do Chorwacji, która wylizywała się jeszcze z ran po wojnie domowej. Dziś jednak nie jadę sam, jest nas w sumie osiem osób, więc nie ma stresu charakterystycznego dla tamtej wyprawy. Szczęśliwie telefony mają jeszcze zasięg (nie jest to częsta sytuacja w NZ), w ostatniej chwili udaje się Ewie znaleźć camping, który jest jednak dalej niż planowany na nocleg Lake Pearson. Zatrzymujemy się na chwilę przy Lake Perason, nocleg tutaj to jak się okazuje gruntowy parking, bez żadnych udogodnień. Wsiadamy do samochodów i ruszamy w stronę Jacksons. Zostaje nam jeszcze godzina drogi. Planowany przyjazd 21.30. Udaje się! Po przyjeździe na camping, rozkładamy łóżka w camperach, pacyfikujemy dwójkę płaczących dzieci, podejmujemy nierówną próbę ogarnięcia camperowego lebensraumu, jest już noc, dzieci konsekwentnie dają w kość, w końcu jednak usypiają... Dorota wyciąga pomocną dłoń z butelką Victorii bitter i w końcu mnie też dopada sen. Uff, udało się :-)
Obrazki typowe zaraz po wyjechaniu z Christchurch.











Lake Pearson 
Od pewnego czasu jestem entuzjastą prostoyoty ;-), ale bez przesady :-)
 Szybkie przejazdy wąśkimi mostami - typowy obrazek
Ostatni odcinek to już góry. Arthur Dudley Dobson Memorial.
Nowy dom... stare wyzwania (I don't want go to sleep).
 powoli jednak zbliża się koniec pierwszego dnia pełnego wrażeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz