W maju 2016 roku, gdy podróżując samochodem po greckiej wyspie Zakynthos, po dłuższej chwili milczenia oznajmiłem Ewie, że przecież to głupie jeździć w betonowej tubie do i z pracy do końca swoich dni. Uznaliśmy zgodnie, że przecież w takich miejscach jak Australia też można pracować i żyć. Może w Lipcu w Jastarni? Wtedy podczas rozmowy, której kierunek nieco mnie uwierał zrozumiałem, że naprawdę ciężko nam się tu odnaleźć. Może w październiku na rynku w Kazimierzu Dolnym, gdy w wytwornej knajpce raczyliśmy się kolejnymi kieliszkami wódki? Wtedy poważnemu warszawskiemu urologowi oznajmiłem, że głupotą byłoby przemieszkać całe życie w Polsce. Stanowczo nie zgodził się ze mną, ale już wtedy wiedziałem że ma rację - nie brnąłem dalej. Z tego co jednak wiem, sam szuka swojej szansy za granicą. A może trzy tygodnie później, gdy dostałem ofertę z Sydney? A może w grudniu, gdy ją zaakceptowaliśmy lub w marcu, gdy dostaliśmy wizę a Radka nie było już wśród nas piąty rok?
Potem była już lawina zdarzeń, zamykanie, upoważniania, załatwianie spraw zdrowotnych, sprzedaże, pożegnania i tym podobne…
Pierwszy raz poczułem, że naprawdę wyjeżdżamy, gdy poszedłem na basen pożegnać się ze starą ekipą z Inflanckiej, potem umówiłem się z Majkim Majkim na Lindego i tam padły być może najważniejsze słowa podsumowujące mój tzw. drugi okres warszawski. Były też ważne pożegnania z rodziną, z ludźmi z ekipy bokserskiej, z sekty, z sąsiadami i znajomymi.
Wiele razy podczas tych spotkań stały na przeciwko mnie bliskie mi osoby a ja wiedziałem, że być może już się nigdy nie zobaczymy... To są nieprzyjemne doświadczenia, ale nie o tym jest ten tekst.
Potem był chrzest Jędrka na saskiej i impreza rodzinna w niedzielę a na koniec poniedziałek, ostatnie zamykanie spraw i pożegnanie.
Odprawa z przygodami, znów pożegnanie z najbliższymi, boarding i lot do Brukseli, podczas którego zeszło z nas trochę napięcie. Potem Abu Dhabi, pomocna Pani Karolina w Etihadzie i wtorek, który się nie zdarzył (nie wiem jak go opisać ponieważ przy zmianie tylu stref czasowych i ciągłym locie można się trochę w czasie pogubić). Bruno okazał się zuchem w powietrzu – nie płakał i wcale nazbyt nie marudził. Lot dłużył się niemiłosiernie, ale w końcu dotarliśmy.
Sydney!
Od razu czujemy, że się tu chyba nam spodoba! Wzięliśmy pierwszy głębszy oddech i oboje się uśmiechnęliśmy – Hawaje, powietrze jak na Hawajach. Kupujemy ten wariant! Niewyspanie potworne dopada nas oboje, ale jakoś dajemy radę zabrać bagaże i wydostać się z lotniska.
Podróż do miejsca gdzie mamy mieszkanie (dzielnica the Rock, tuż przy operze) przebiega bez większych problemów. Widok z okien taksówki jest całkiem fajny, nie mogę przyzwyczaić się do ruchu lewostronnego i zaakceptować wysokich cen, o których przypomina mi taksometr. Z pierwszych obserwacji poczynionych na powierzchni miasta wynika, że Sydnejczycy mają bardzo ładne miejsce do życia a mieszkańcy miasta lubią azjatycką motoryzację (Toyota, Mazda, Hyundai, Honda). Tu rządzi pragmatyzm i koszta (miasto faktycznie jest drogie, więc nikt sobie kosztów niepotrzebnie nie dorzuca). Rozglądam się dookoła, wibruje telefon, parę osób na smsie zagaduje mnie jak podróż? czy już dotarliśmy? i jak tu właściwie jest?
Ok., o tym napiszemy potem...
Póki co pokażemy Wam to co widać za oknami miejsca, w którym mieszamy.
A to z tarasu widokowego
Z salonu
W salonie A to z tarasu widokowego
PS. NSC miało z
założenia być dziennikiem podróży do San Francisco, w którą w kilka osób
niezależnie wyruszyliśmy dekadę temu. Tak się porobiło, że dziś niektórzy na
rękach zabawiają tego wyjazdu owoce ;-) Po drodze była espahotel.blogspot.com,
która opisywał nasz rozdział tzw. madrycki, potem nastał czas warszawski, który
trwał siedem lat i którego nikt nie opisywał. Świadomie zaczynam nowy rozdział
( tym razem jest to N2C) od skopiowania pomysłu z pierwszego wpisu jaki
kiedykolwiek pojawił się na NSC, ponieważ dziś nic już nie jest i nigdy nie będzie
takie samo. Beata mieszka w Midlandzie, ma jak to ona ambitne plany, o których
z Danem opowiadała mi podczas obiadu, który w grudniu zjedliśmy razem w warszawskim
Hotelu Bristol. Dorota, jak widać z relacji z facebooka pojechała nieco w głąb
Californii i tam odnalazła swój spokój. Piter, który wybitnie chodził swoimi
drogami i miał setki samotnych wypraw na koncie ostatnio pochwalił się na
facebooku… córką. Szok i gratulacje! Marcina, z którym połączyło nas San
Francisco i wiele innych spraw dziś z nami już nie ma. Lutowe popołudnie na
cmentarzu północnym w Warszawie było symbolicznym końcem naszej wspólnej trasy.
Umarł w raju – na Hawajach, ale jak umiera się w raju to gdzie jest się w takim
razie potem?
Jakoś ludzie
wtedy prosili mnie o linka do NSC i ja też odgrzebałem w pamięci te stare
czasy. Ze zdumieniem czytałem relacje z wypraw, zrozumiałe że pamięć ludzka
jest jednak zawodna i wtedy podjąłem decyzję o powrocie do formuły bloga (która
umówmy się… jest nieco przestarzała i czytana po latach może wydać się nieco
nawet infantylna). Robię to jednak dla siebie i rodziny a także po to, żebyśmy kiedyś
sobie to poprzypominali. Licznik, który nic nie mówi zatrzymał się w dniu
wyjazdu z SF na liczbie 10000. Potem przez siedem lat strona zanotowała nieco
ponad tysiąc wejść a dziś stoi na liczniku 11567 wyświetleń. Tu zaczyna się Sydney.
Chciałbym jeszcze
podziękować Piotrkowi za „Łyk Polski, Warszawy, PKP…". Mam swój nieco
osobisty stosunek do autora, miasta i pekapu, z którymi to łączą mnie różne
sentymenta. Literatura ta mimo pierwszych obaw bardzo skutecznie odciąga
mnie od zadawania sobie głupich pytań w stylu "Co ja właściwie tutaj
robię??". Wszystkie inne książki z Twojego polecenia biorę w ciemno,
odkładaj proszę na osobną półkę. Są też inne sprawy, które dziś nie są takie
jak kiedyś, ale to nie o tym jest ten tekst. Ten blog ma być o podróży do Sydney :-)
Pozdro
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz